Uroboro

Izabela Fietkiewicz-Paszek, o wierszu „Uroboro” Wandy Karczewskiej

Wiem, że jedna rzecz nie istnieje. Zapomnienie;

że w wieczności wciąż trwa i płonie

to, co utraciłem, to liczne i drogocenne:

ta kuźnia, ten księżyc, tego popołudnia koniec.

[Jorge Luis Borges, Ewigkeit, tłum. E. Stachura]

Henryk Pustkowski pisząc we wstępie do tomu „Powrót do Kalińca” Wandy Karczewskiej (1913-1995) o najistotniejszych elementach jej poetyckiej skali wartości, każe pamiętać „o historycznym uwarunkowaniu, o „urodzinnieniu” poetyckiego światopoglądu Wandy Karczewskiej i perspektywie wyjścia poza naturalny porządek czyli o perspektywie metafizycznej jej obrazu świata”.[1]

Historyczne uwarunkowania twórczości pisarki z pokolenia Kolumbów nie budzą wątpliwości, ale warto je krótko naświetlić słowami samej Karczewskiej: „Kalisz. Spalony w roku 1914. Przez Niemców. Miasto mojego Ojca. I ojca mego Ojca. Pradziadów moich. I miasto mojej Matki. Spalonej w Oświęcimiu. I brata mego. Spalonego w Brzezince. Miasto mojego dzieciństwa i młodości, zanim je opuściłam, wyjeżdżając do wysokich „szkół”. I mój gwałtowny powrót jesienią 1939 i daremne szukanie w domu rodzinnym azylu przed bezustannym, trwającym do końca wojny pościgiem gestapo. Za co? Za artykuły o polskości Gdańska, pisane w 38/39 r. Później – pięcioletnia poniewierka pod fałszywymi nazwiskami, która czymże była wobec milionów zakatowanych w Oświęcimiu; wraz z moją Matką i mym bratem”.[2] Z historycznej perspektywy przechodzimy więc do tego, co Henryk Pustkowski (za Zygmuntem Lichniakiem) nazywa „urodzinnieniem” poetyckiego światopoglądu: nie kończy się ono na sentymentalnej podróży w świat dzieciństwa, nie ogranicza do poetyckiej fotografii minionego, ale jest nieustającym dialogiem z najbliższymi, z zamordowanymi w KZ matką i bratem (za których śmierć Karczewska na swój sposób się obwiniała) oraz z ojcem, z którym czuła się mocno związana i którego wielomiesięczne umieranie domknęło rodzinny dramat; to „dialog pełen dramatycznych dopowiedzeń, spięć w którym jednak poprzez postać Ojca (Ojciec staje się archetypiczna Osobą, symbolem Autorytetu), nosiciela wartości ocalających sens „trudnego istnienia”, – ukazana jest dialektyka życia ludzkiego, jego paradoksalność: cierpienia, śmierci – ale też ludzkiej czy obywatelskiej powinności; przemijania – lecz także trwałości ustanawianej czy ciągle ponawianej (poprzez pracę). Śliwy i czereśnie kwitnące w „domowym” sadzie kaliskim stają się symbolem „czasu oswojonego”: zmarli żyją w nim nie tyle na mocy wspomnień, ile w mitycznym uczestnictwie, które władna jest ustanowić poezja”.[3] Ta nadnaturalna bliskość zmarłych wyznacza metafizyczną perspektywę świata, ów trzeci zwornik twórczości Wandy Karczewskiej.

Wiersze z tomu „Powrót do Kalińca”, całkowicie osadzone w tak rozumianej poetyce, stanowią – jak to określił wewnętrzny recenzent tomu, prof. Grzegorz Gazda – rodzaj pamiętnika lirycznego. Warto zauważyć, że pochodzą z różnych lat (w I części – „W imię ocalenia” – zebrane są utwory pisane do roku 1966, II część – „Rozmowy z cieniami’ – to wiersze z lat 1981-1987, pisane po wieloletniej przerwie spowodowanej doświadczeniem śmierci ojca) i są przez to zróżnicowane pod względem warsztatu (od wiersza rymowanego o regularnej stroficznej budowie po wiersz biały), ponadto – i przede wszystkim – ukazują rozwój światopoglądu Karczewskiej, a pomimo tego są niezwykle spójne. Karczewska, która nigdy trwale nie związała się z żadną literacką grupą, nie starała się wpasować w aktualne  prądy, „przez cały okres swej twórczości zachowuje ton swoisty i indywidualny. Zarówno jej powieści jak i wiersze wynikają z głęboko przemyślanych własnych doświadczeń i refleksji nad kondycją człowieka”.[4]

Sama autorka, pytana o pomysł na siebie w literaturze, mówiła: „Pisać po prostu, nic więcej, poznawać ludzi, świat, uczyć się, wiele czytać, pisać coraz lepiej, coraz lepsze znajdować środki do wyrażania tego, co wreszcie powiedziałam swoimi wierszami, swoją prozą”.[5] Tak bezpretensjonalny stosunek do tworzenia, podparty z jednej strony wiernością zasadzie: „piszę wiersz, gdy nie napisać go nie mogę, gdy wypowiedź wynika z konieczności wewnętrznej”[6], a z drugiej historycznymi uwarunkowaniami, „urodzinnieniem” i metafizyczną perspektywą, pozwolił jej zachować dystans do literackich mód, nie ulegać trendom i ustalić własną dykcję, słyszalną ponad formalnymi czy warsztatowymi różnicami, ponad różnorodnością tematyki i ponad ewolucją światopoglądu na przestrzeni lat. Światopoglądu, który – w wielkim skrócie – można próbować ująć słowami z artykułu w lokalnej prasie, który ukazał się krótko po tym, jak Wanda Karczewska otrzymała Nagrodę i Honorowe Obywatelstwo Miasta Kalisza: „Przede wszystkim jest ta nagroda uznaniem za głęboko humanistyczne wartości tej twórczości pisarskiej; za obronę i wywyższenie najgłębiej skrytych w człowieku marzeń, pragnień, uczuć o człowieczeństwie decydujących, choć tak trudnych do ujawnienia, jeszcze trudniejszych do wyrażenia w słowach; za pomieszczoną w swoich książkach spowiedź – nie wolnego od lęków i kryzysów psychicznych, lecz nie tracącego wiary w sens istnienia – człowieka współczesnego uwikłanego w konflikty współczesnego świata”[7]

Prawdopodobnie najlepszym, a na pewno jednym z najważniejszych i najbardziej dramatycznych wierszy Wandy Karczewskiej, jest „Uroboro”, napisany bezpośrednio po śmierci ojca i poświęcony jego pamięci. Utwór kończy pierwszą część książki i jest zapowiedzią drugiej, w całości opartej na rozważaniach eschatologicznych, pt „Rozmowy z cieniami”. Z jednej strony to skrajnie emocjonalny, przejmujący i wstrząsający wiersz, a z drugiej – głęboka, wielopiętrowa, przemyślna poetycka rozprawa filozoficzna o istocie miłości i tajemnicy śmierci.

Początek z ośmiu numerowanych cząstek to niezwykle obrazowy opis umierania, momentu przejścia, tu: poprzedzonego ciężką i długotrwałą chorobą (Już kret ciął jego korzenie istnienia / i robak drążył od zalążni owoc / słońce od spodu zachodziło pleśnią). Sama śmierć, ów próg pomiędzy ziemskim trwaniem a wiecznością, to wysiłek, który będąc ostatnim wielkim egzystencjalnym doświadczeniem samotności (zanim wszedł na szczyt  s w e j  góry / skąd tylko zejście następuje w otchłań [podkr. IFP]), poprzedzony jest intensywnym doznaniem – umierający jednym aktem zanurza się raz jeszcze w przeżyte od dnia narodzin, wraca do początku, jak tytułowy wąż (mityczny symbol czasu, kosmicznego trwania i wiecznego powrotu) zjadający własny ogon – wpada w pętlę czasu, tym samym z czasu się wyzwalając, ulega metamorfozie, która wydaje się destrukcją, a tak naprawdę prowadzi do odrodzenia, do początku, do nowej formy życia. Ten moment kumulacji napięć równoznaczny jest ze zdarciem zasłony pomiędzy trwaniem / a umieraniem. Zgodnie z myślą Epikura, śmierć nas nie dotyka, ponieważ dopóki jesteśmy my, jej nie ma, a odkąd jest ona, nie ma nas: byt od niebytu oddzielony jest niemożliwą do uchwycenia żadnymi dostępnymi człowiekowi narzędziami poznania granicą, którą przekraczamy – usuwamy – w chwili śmierci. Okazuje się, że tę transcendentną, niedotykalną zmysłami czy rozumem granicę, obala właśnie owa ponadnaturalna, skondensowana przedśmiertna mobilizacja (Napięciem sił ją zniszczył Ostrym odczuciem / barw lśnień zapachu i dotyku wiatru / skór jabłek kobiecych włosów, smaku trawy / kryształu świtów form wszelkich radości / brył wielokształtów / aż sam / stał się najczystszą świadomością trwania). Śmierć przynosząca wyzwolenie z fizyczności jest więc najpełniejszym powrotem do natury, do absolutnej z nią jedni (ziemi wnętrzem płynął rzek dnami / w ogniu był i w kamieniu w ciepłej krwi zwierzęcej / w soku był winorośli w rybie był i soli / w Nieskończoności).

Pobrzmiewa tu pogląd panteistyczny, obecny – często implicite – w innych wierszach, jak choćby w postaci „zarzutu” wyartykułowanego głosem nieżyjącej matki w „Rozmowie nocą” (słyszysz jak to się modli / Odmieniec / Zawsze taka zawsze wszystko po swojemu / panteistka zatracona / Baruch Spinoza zamącił jej w głowie). Trzon monizmu panteistycznego Spinozy to tożsamość Boga ze światem rozumianym jako przyroda, a najważniejszym założeniem koncepcji człowieka według Spinozy jest spójność duszy i ciała; człowiek stanowi jedną z emanacji substancji, tworzy więc jedność ze światem, z naturą, z Bogiem. Śmierć jest dopełnieniem tej jedności, a człowiek po przekroczeniu jej granicy zostaje najczystszą świadomością trwania.

Umierający Ojciec nabiera cech niezwykłych – znów jest młody, silny, odważny, zdolny dostrzegać to, co nam codzienność zazwyczaj przysłania, wyczulony na ważne sprawy i pełen empatii; podmiot liryczny-córka-autorka pyta, czyj jest ten krok młody / ta ręka silna zdolna przegnać wszystkie / klęski pamięci / te oczy lepiej widzące od nas oślepionych / fuzlem zbełtanej miałkiej codzienności / ten słuch oddany Sprawom nie małostkom / to miłosierne pochylenie głowy / nad każdym z nas skurczonym w zwojach nerwowości i przeciwstawia spokój i mądrość umierającego żywym, żyjącym szybko obłędnie w strachu mar porannych / w dnia niepokoju przed cudzym złym okiem / zasadzką dołem wilczym. Bezradność osieroconej córki staje się zalążkiem epistemologicznych rozważań nad możliwościami i granicami poznania, Kim jest był kim będzie / sprawca mojego istnienia / kontynuator życia obojętny i prowadzi ją do niezwykłego obrazu: ojciec w swym umieraniu jest niczym mityczny Kronos połykający własne dzieci. Pamiętamy, że Reja – żona Kronosa – podała mu zamiast najmłodszego dziecka, Zeusa, kamień owinięty w pieluszki i w ten sposób je ocaliła; stąd to retoryczne, a przez to pełne rozpaczy pytanie: Czy przewidziawszy można było dać mu / kamień ukryty w szmatach do połknięcia zamiast / zwojów mego mózgu paździerzy mych nerwów / krwi ściętej przerażeniem w grudy? Śmierć najbliższej osoby pochłania bez reszty, trwale okalecza – oznacza spustoszenie, które ścina krew w grudy, prowadzi do zupełnego rozpadu: Już się rozeszły we mnie stawy mięśnie / wiązania życia / rozpadła się już zdolność kojarzenia / skutek z przyczyną / nic nie łączy się z niczym, odbiera zdolność racjonalnego oglądu rzeczywistości, poczucie ładu, logiki w świecie, celowości, jakiegokolwiek sensu życia: Zaczęta myśl się urywa w połowie / bo po co kończyć ją dla kogo jeśli / robak wydrążył od zalążni owoc / i słońce zaszło po tej stronie pleśnią / Odszedł.

Mówiąc o śmierci ojca, Józefa Karczewskiego, poetka wyznała: „poraziła mnie i wytraciła na długie lata pióro z ręki”[8]. „Uroboro” powstał w 1966 roku, czyli w samym centrum rozpaczy, dopiero po napisaniu tego tekstu autorka zamilkła.

To odejście zburzyło misternie i przez wiele lat sklejany obraz świata rozsypanego po traumie wojennej, po śmierci matki i brata. Jeśli cokolwiek jeszcze mogło Karczewskiej dać poczucie bezpieczeństwa i zarazem poczucie normalności, była to obecność ojca, który nie był wprawdzie szczególnie skory do okazywania rodzicielskiej miłości (Od niego do mnie rzekłam żadnych gestów uczuć / oprócz poczucia węzłów rodzinnych), ale jego śmierć źle i tym razem ostatecznie kończyła próbę ułożenia się ze światem po absurdalnych doświadczeniach czasu wojny; stąd zupełny brak pomysłu i widoków na dalsze życie. Odszedł ja żyję Nieprawda / to ja odeszłam on żyje / Połyka wciąż mnie swoim umieraniem / pożera Kronos. I dalej, już wprost do nieżyjącego ojca: żegnam Cię myśląc że martwe / rysy całuję a Ty mi stygnącą / wargą oddałeś pocałunek Śmierci. Te niezwykłe frazy niosą prostą i oczywistą dla każdego osieroconego prawdę: śmierć – wbrew Epikurowi – w pełni dotyczy i dotyka żyjących, umieramy śmiercią naszych najbliższych.

Świat oglądany przez pryzmat utraty to świat we wszystkich swoich przejawach wypełniony śmiercią: Morza zatrutą wodą zatapiają plaże / na rzecznych brzegach gniją śnięte ryby / i z ołowianych chmur spadają ptaki / grudy popiołu. Jedyny wymiar, w którym udaje się uchylać przed wyrokiem nieodwracalności i spotykać z umarłymi, to sen: I tylko nocą jest zmartwychwstanie / W brzasku się zjawia od strony cmentarza / nadchodzi drobny mały niepozorny. Okazuje się jednak, że nie tylko „po tej stronie zasłony” trudno znaleźć spokój: nie każ mi wracać tam mówi / tam tak strasznie zimno, prosi ojciec, który co noc przychodzi i przywołuje / aby iść razem do naszego domu / przez łby kanciaste bruku ulicy dzieciństwa. Okazuje się, że żadna forma egzystencji nie zapewnia szczęścia, jeśli jesteśmy „oddzieleni zasłoną” od najbliższych i jedyna nadzieja w ponownym spotkaniu po tej samej stronie; stąd zapowiedź córki, która udręczona odejściem ojca, coraz bardziej z pozycji outsidera wobec ziemskiego życia, śmierć nazywa powrotem: Kiedyś niedługo wrócę tam ze wszystkim / z resztą materii dziś nierozłożonej / zawartej we mnie którą obciążona / z trudnością dźwigam wsysana przez ciemność / mało obecna już prawie / nieobecna tutaj.

Sen, tymczasowo jedyna możliwa przestrzeń dla spotkań z bliskimi, urasta do roli sacrum (w pustych kościołach snów moich) i zaczyna anektować całą uwagę, emocje, energię psychiczną córki, dla której umarli zajmują miejsce żywych i – konsekwentnie – odwrotnie: pomarli / wszyscy – cóż że jeszcze żywi (…) Oni nie żyją ich nie ma w śnie moim / w tym objawieniu istoty wnętrz moich. Żyje tylko ten, kto pojawia się w snach, a w snach pojawia się wyłącznie ten, kto nie żyje. Tak zamyka się koło, do złudzenia zresztą przypominające zwiniętego w – nomen omen – koło tytułowego węża.

Azymut wszelkich tęsknot w świecie po odejściu ojca jest wyznaczony (pomimo świadomości iluzji celu) przez jedno słowo: tylko głos jeden mnie wzywa – DOM – żyje / ten cel powrotu choć ja nigdy przecież / trafić nie mogę do niego i tylko / błąkam się ciągle będę się błąkała / idąc przez Miasto trwające w przedjawie / przez nasyp w sadach biegnący, co wywiódł / mnie kiedyś z niego i tkwi w marach sennych / w tym objawieniu istoty wnętrz moich. Dom, archetyp, z którego wyrasta cała mitologia minionej szczęśliwości, symbol dzieciństwa, życia rodzinnego, czasu niewinności – tego wszystkiego, czego już nie ma. I właśnie ta beznadziejna tęsknota za niemożliwym powrotem wydaje się konieczna do życia. Topos domu jest jednym z pierwszoplanowych w całym tomie „Powrót do Kalińca” (już sam tytuł, a dalej: tytułowy wiersz ustala jego rangę). Dotknij w zadumie ścian starych / i jedźmy stąd – przyjaciele. Cóż z tamtych lat zostało? Tak jak i z nas. Niewiele. [Odwiedziny, 1947]; Domu, domu rodzinny znowuś mi się przyśnił, / kolebko sośninowa pośród grusz i wiśni, // któraś dzieciństwo moje wykołysała, / do ciebie znów wracam dziewczynko mała. [O, wieku sielski]; W polu zawianym / w śniegowej burce / mój stary dom. / Ścieżka z kasztanem. / W zziębniętej furtce / deszczułki drżą. [Mój stary dom, 1959]; Spalone lipce żarliwe, / wygasły burze młodości, / jesień. We włosach nici babiego lata. / Gdzie jest mój dom, szczęśliwy dom, / dokąd się wraca ze świata? [Powrót, 1952].

Tak postrzegany dom jest łącznikiem między nierealnym minionym, między pamięcią (i jednocześnie fizycznym niebytem) a żywym, materialnym teraźniejszym. Więź z domem jest wzajemna, jeśli wierzyć, że nie tylko miejsca żyją w naszej pamięci, ale i my w jakiś sposób jesteśmy przez nie „pamiętani” i właśnie dlatego powrót może być tak szczególnym metafizycznym doznaniem, może powodować wzajemne przebudzenie.

Motyw (a idąc dalej: wartość) samego powrotu jest niemal refrenem „Uroboro”. I tak, jak śmierć jest powrotem do jedności z naturą czy też, jak tuż przed śmiercią powraca się (przy ogromnej, pamiętamy, mobilizacji) do przeżytego – tak i prawdziwe bycie z nieżyjącymi jest powrotem. Do wspólnego czasu, wspólnych miejsc, do obrazów, które przechowujemy w pamięci (Wracam do Ciebie trwającego we mnie / mocniej niż żywi do Ciebie młodego / do domu wracam wciąż do mej kołyski), ale i znacznie dalej, do niedosiężnych dla pamięci prapoczątków: do wirowania w chaosie przedświata / zanim się w pierwszy organiczny związek / złożyły cząstki by mnie kiedyś stworzyć. Powrót do czasu, który realnie nigdy nie był wspólny – do czasu sprzed narodzin – oznacza wiarę, że w tej pradawnej kosmicznej potencji (za Arystotelesem rozumianej jako drzemiąca zdolność do aktualizacji) ojciec i córka już byli wzajemnie wpisani w swoje losy, ale także wiarę, że bliskość nie jest wyłączną funkcją ani pokrewieństwa, ani wspólnego przeżywania ziemskiego czasu, ani międzyludzkich relacji. Dla prawdziwej więzi – dla bycia w jedni – fizyczność jest ograniczeniem, dopiero śmierć daje nadzieję na prawdziwe spotkanie.

Znaczenie tego spotkania dodatkowo na swój sposób podkreśla fakt, że Karczewska w jednym wersie decyduje się na dwukrotne wskazanie Tam i aż na trzykrotne użycie (można powiedzieć najważniejszego z czasowników) „być”: Tam jestem jestem Tam jesteśmy razem / bardziej niż tutaj gdy byliśmy wówczas / nie przekreśleni jeszcze możliwością / różnorodności trwania człowieczego / nie rozdzieleni w przyszłych odrębnościach / złączeni trwaniem pełniejszym niż ziemskie / bo wolnym całkiem od tych ograniczeń / jakie narzuca nam ciał forma myśli / więzionej funkcją szarej kory mózgu.

Doczesność jest wobec tego jedynie chwilowym zakłóceniem, przyobleczenie w ciało istoty, która nas stanowi naprawdę, jest źródłem egzystencjalnej katastrofy, w najlepszym razie przyczynia się do bolesnej dysharmonii; dopiero po śmierci (a ściślej: po życiu) jest możliwy ten najważniejszy z powrotów: do Ciebie Ojcze a przez Ciebie wrócę / do Uranosa do pra-Ojca-Ojców / do iłu gazu do ognia i wody / do pramaterii zjednoczyć się z Tobą / po Nieskończoność Obcowania wrócę.

Izabela Fietkiewicz-Paszek

sierpień 2011


[1] Henryk Pustkowski, „Słowo o Powrocie do Kalińca” , przedmowa do tomu „Powrót do Kalińca”, TMK Kalisz 1988, str. 5

[2] Wanda Karczewska, „Świat pierwszych doznań”, posłowie do tomu „Powrót do Kalińca”, TMK Kalisz 1988, str. 63

[3] Henryk Pustkowski, „Słowo o Powrocie do Kalińca” , przedmowa do tomu „Powrót do Kalińca”, TMK Kalisz 1988, str. 6

[4] Grzegorz Gazda, z posłowia Wandy Karczewskiej „Świat pierwszych doznań”, w: „Powrót do Kalińca”, TMK Kalisz 1988, str. 71

[5] Ziemia Kaliska, nr 14/1984

[6] Wanda Karczewska, „Świat pierwszych doznań”, posłowie do tomu „Powrót do Kalińca”, TMK Kalisz 1988, str. 71

[7] Maciej Kozłowski, Ziemia Kaliska, nr 12/1986

[8] Wanda Karczewska, „Świat pierwszych doznań”, posłowie do tomu „Powrót do Kalińca”, TMK Kalisz 1988, str. 71

w kręgu literatury

Artykuł ukazał się w tomie W kręgu literatury i języka. Analizy i interpretacje. Prace naukowe – seria Filologia, tom 2, red. Mirosławy Michalskiej-Suchanek, Gliwicka Wyższa Szkoła Przedsiębiorczości, Gliwice 2011. Skrót artykułu ukazał się na łamach kwartalnika sZAFa w ramach prezentacji „Wanda Karczewska”, grudzień 2011

UROBORO

(z tomu „Powrót do Klińca”, Towarzystwo Miłośników Kalisza, 1988)

pamięci Ojca

1.

Już kret ciął jego korzenie istnienia

i robak drążył od zalążni owoc

słońce od spodu zachodziło pleśnią

kiedy on zanim wszedł na szczyt swej góry

skąd tylko zejście następuje w otchłań

wybuchnął nagle niczym szrapnel w locie

ogniem istnienia tak ostro stężonym

w jednoczesności przeżywania naraz

wszystkiego znowu od dnia swych narodzin

że zdarł zasłonę tę pomiędzy trwaniem

a umieraniem

Napięciem sił ją zniszczył Ostrym odczuciem

barw lśnień zapachu i dotyku wiatru

skór jabłek kobiecych włosów, smaku trawy

kryształu świtów form wszelkich radości

brył wielokształtów

aż sam

stał się najczystszą świadomością trwania

Górą szedł obok powietrzem i kołem

i ziemi wnętrzem płynął rzek dnami

w ogniu był i w kamieniu w ciepłej krwi zwierzęcej

w soku był winorośli w rybie był i soli

w Nieskończoności

2.

I patrzcie

czyj jest ten krok młody

ta ręka silna zdolna przegnać wszystkie

klęski pamięci

te oczy lepiej widzące od nas oślepionych

fuzlem zbełtanej miałkiej codzienności

ten słuch oddany Sprawom nie małostkom

to miłosierne pochylenie głowy

nad każdym z nas skurczonym w zwojach nerwowości

jak pergamin stary

żyjącym szybko obłędnie w strachu mar porannych

w dnia niepokoju przed cudzym złym okiem

zasadzką dołem wilczym

3.

Kim jest był kim będzie

sprawca mojego istnienia

kontynuator życia obojętny.

Czy można było przewidzieć że w swym umieraniu

Kronosem będzie który zżera swoje własne dziecko

Czy przewidziawszy można było dać mu

kamień ukryty w szmatach do połknięcia zamiast

zwojów mego mózgu paździerzy mych nerwów

krwi ściętej przerażeniem do grudy

4.

Od niego do mnie rzekłam żadnych gestów uczuć

oprócz poczucia węzłów rodzinnych

Jestże to prawda

Więc czemu teraz dłoń nie może znaleźć

siostry swej drugiej mojej dłoni

Zaczęta myśl się urywa w połowie

bo po co kończyć ją dla kogo jeśli

robak wydrążył od zalążni owoc

i słońce zaszło po tej stronie pleśnią

Odszedł

5.

Odszedł ja żyję Nieprawda

to ja odeszłam on żyje

Połyka wciąż mnie swoim umieraniem

pożera Kronos

Już się rozeszły we mnie stawy mięśnie

wiązania życia

rozpadła się już zdolność kojarzenia

skutek z przyczyną

nic nie łączy się z niczym

Morza zatrutą wodą zatapiają plaże

na rzecznych brzegach gniją śnięte ryby

i z ołowianych chmur spadają ptaki

grudy popiołu

6.

I tylko nocą jest zmartwychwstanie

W brzasku się zjawia od strony cmentarza

nadchodzi drobny mały niepozorny

na pochylonych barkach dźwiga

zbyt wielki ciężar płaszcza z futrzanym kołnierzem

Mróz mu szronem ścina

głowę wytartą z puchu siwych włosów

Wyciąga do mnie martwe sine ręce

spod połów płaszcza

nie każ mi wracać tam mówi

tam tak strasznie zimno

Biorę te ręce rozcieram – są z lodu

potem ocieram mu skronie policzki

ze zmarzłej gliny spod której wychodzi

by szukać ciepła rąk nas jeszcze żywych

Przychodzi tak co noc wciąż mnie przywołuje

aby iść razem do naszego domu

przez łby kanciaste bruku ulicy dzieciństwa

ogrody wspomnień sczerniałe od czasu

wydmy piaszczyste i przez osypiska

utrudzające stopy I błądzimy ciągle

nie mogąc drogi odnaleźć tej właśnie

do Domu

7.

Kiedyś niedługo wrócę tam ze wszystkim

z resztą materii dziś nierozłożonej

zawartej we mnie którą obciążona

z trudnością dźwigam wsysana przez ciemność

mało obecna już prawie

nieobecna tutaj

8.

W pustych kościołach snów moich pomarli

wszyscy – cóż że jeszcze żywi

ich twarze w żółty proch są przemienione

w piaski pustynne zmełł czas ludzkie byty

skrzypi pod stopą istnień sucha trawa

Oni nie żyją ich nie ma w śnie moim

w tym objawieniu istoty wnętrz moich

W grząskich widzeniach w tkance wyobraźni

tylko głos jeden mnie wzywa – DOM – żyje

ten cel powrotu choć ja nigdy przecież

trafić nie mogę do niego i tylko

błąkam się ciągle będę się błąkała

idąc przez Miasto trwające w przedjawie

przez nasyp w sadach biegnący, co wywiódł

mnie kiedyś z niego i tkwi w marach sennych

w tym objawieniu istoty wnętrz moich

Wracam do Ciebie, najpierw do tej chwili

gdy u wezgłowi Twych przystanął chłopiec

ze skrzydełkami u ramion Nie, nie Eros

lecz ten z pochodnią zgaszoną Thanatos

kiedy żegnam Cię myśląc że martwe

rysy całuję a Ty mi stygnącą

wargą oddałeś pocałunek Śmierci

Wracam do Ciebie trwającego we mnie

mocniej niż żywi do Ciebie młodego

do domu wracam wciąż do mej kołyski

krzyku pierwszego przy mych narodzinach

do plazmy w łonie matki mej powracam

do nasienia Twego Ciebie w nasieniu

Twojego Ojca do Ciebie w pokoleń

przeszłych zamyśle aż do prapoczątku

do wirowania w chaosie przedświata

zanim się w pierwszy organiczny związek

złożyły cząstki by mnie kiedyś stworzyć

Tam jestem jestem Tam jesteśmy razem

bardziej niż tutaj gdy byliśmy wówczas

nie przekreśleni jeszcze możliwością

różnorodności trwania człowieczego

nie rozdzieleni w przyszłych odrębnościach

złączeni trwaniem pełniejszym niż ziemskie

bo wolnym całkiem od tych ograniczeń

jakie narzuca nam ciał forma myśli

więzionej funkcją szarej kory mózgu

Tam wracam wrócę do Ciebie po życiu

tej krótkiej chwili w ewolucji wiecznej

to Ciebie Ojcze a przez Ciebie wrócę

do Uranosa do pra-Ojca-Ojców

do iłu gazu do ognia i wody

do pramaterii zjednoczyć się z Tobą

po Nieskończoność Obcowania wrócę

1966