ZAPRASZAMY 28 września 2014 na godz. 16:00 do Centrum Kultury i Sztuki na niezwykłe spotkanie – HANNA KRALL w rozmowie z Izą Fietkiewicz-Paszek i Dorotą Ryst. Fragmenty prozy przeczyta Beata Wicenciak.
Jestem pośrednikiem, opowiadam Państwu historie, które powinny być naszym wspólnym wielkim garbem – powiedziała Hanna Krall na zakończenie literackiego spotkania w Kaliszu.
Hanna Krall (urodzona w 1935 roku) jest pisarką, dziennikarką, reporterką żydowskiego pochodzenia. Światową sławę przyniosła jej książka, którą znamy wszyscy, chociażby ze szkoły – „Zdążyć przed Panem Bogiem” (1977) – oryginalny w formie i fascynujący treściowo wywiad z Markiem Edelmanem, kardiologiem i jednym z przywódców powstania w getcie warszawskim. – Nie spotkałam się z doktorem Edelmanem po to, żeby o nim pisać, tylko po to, żeby rzucił okiem na mój tekst. Jedno zdanie tylko powiedział o Anielewiczu, nasza redakcja „Polityki” była blisko ulicy Anielewicza, więc zapytałam go o to, tak dla zabicia czasu. Trzeba było o czymś porozmawiać, bo już przeczytał mój tekst, błędów nie było, kawa jeszcze nie dopita, wypadało o coś zapytać. Wtedy usłyszałam w jego głosie coś, czego nigdy nie słyszałam u kombatantów drugiej wojny światowej, trochę inny ton, taką prawdomówność, czułam, że on mówił tak, jak wtedy mówiono, że on niczego nie dodał, nie ubarwił, nie chciał być bohaterem. Tak powstała książka o Edelmanie, a później pisałam też inne reportaże – opowiada Hanna Krall o swoim spotkaniu z człowiekiem, dzięki któremu stała się znana na całym świecie.
Poszukiwanie przeszłości
Od tego zaczęło się w reportażach pisarki łączenie wojennej przeszłości z teraźniejszością ludzi, którzy noszą ją w sobie. – W latach 80. zaczęła się w moim pisaniu tematyka zagłady, ale trafiłam w tę tematykę wcale nie przez moje własne życie, wcale nie przez to, że ludzie chcieli, żebym o tym pisała, ale dlatego, że pewien młody człowiek, nazywał się Krzysztof Masewicz, z którym się przyjaźniłam, polecił mi przeczytać „Opowieści Hasydów” żydowskiego teologa i historyka idei. Na końcu tej książki był poczet cadyków polskich i byli tam cadycy z polskich miast, które znałam, bo jeździłam tam jako reporterka; znałam Górę Kalwarię, znałam Barkę, Przysuchy nie znałam. Okazało się, że w tych miastach było bujne życie religijne – w Przysusze była jakaś szkoła teologiczna i z niej „wypączkowały” jakieś inne szkoły. Zaczęłam je ponownie odwiedzać, ale już szukając czegoś innego, nie szukałam teraźniejszości, szukałam przeszłości. Przeszłość była tylko w szczątkach materialnych (kamieniach, nagrobkach, napisach, śladach po mezuzach – to jest coś co religijni Żydzi przybijają na framugach drzwi z fragmentem Biblii). Kiedy zaczęłam o tym pisać, zaczęli się jednocześnie zgłaszać do mnie ludzie z całego świata – z Australii, z Kanady, ze Stanów, z Izraela i zaczęli mi opowiadać. W moich reportażach połączyła się pamięć, która pozostała w tych ludziach z pamięcią, która była w kamieniach, a kiedy już zaczęłam o tym pisać, nie mogłam przestać. Niektórzy może myśleli, że to była jakaś moja misja, że chciałam coś ocalić, ale nie miałam żadnych wzniosłych celów. To były po prostu fascynujące historie, bo każda z tych historii jest nie tylko fascynująca, ale ma w sobie siłę uogólnienia tak, jak opowieści biblijne – mówiła.
Historie z „nadwyżką”
– Opowieści z czasów zagłady mają w sobie niesamowitą moc uogólnienia – wyjaśnia fenomen tych historii ich słuchaczka, dodając, że zawsze wybiera takie historie, które są o czymś więcej, niż są; które są o sprawach odwiecznych: miłości, zazdrości, strachu, odwadze. – Wszystkie te historie mają w sobie, to było ulubione słowo Kieślowskiego, nadwyżkę – mówi Hanna Krall i chętnie opowiada także o swojej przyjaźni z reżyserem Krzysztofem Kieślowskim. – Moja przyjaźń z Kieślowskim zaczęła się od tego, że obejrzałam jego film „Personel”, a on przeczytał moją książkę „Zdążyć przed Panem Bogiem” i zadzwonił z pytaniem: „Czy my nie powinniśmy się spotkać?”. Poznaliśmy się i ta przyjaźń trwała do jego śmierci. Ostatni raz widziałam go dzień przed jego pójściem do szpitala, kiedy przyszedł do mnie pożyczyć książki, których zresztą nie chciałam mu pożyczyć i do dzisiaj żałuję. Z początku łączyło nas to, że oboje pisaliśmy o PRL-u, ja w „Polityce”, on robił dokumenty. A ten PRL był strasznie nudny, bez formatu, zresztą dlatego zaczęłam pisać o wojnie, bo w porównaniu z historiami z PRL-u, to wszystko miało „ostateczną wielkość”. Baliśmy się, że ta nuda PRL-u wsączy się w nasze prace, że moje reportaże będą nudne, że jego filmy będą nudne. W nieskończoność o tym rozmawialiśmy, uwielbialiśmy wtedy Czechów – uznaliśmy, że oni potrafią opowiadać i znaleźli na to jakiś sposób. Potem na różne sposoby współpracowaliśmy z sobą. Ja opowiadałam mu historie o ludziach i to był materiał budowlany, a on konstruował pewną budowlę. Do ósmego „Dekalogu” opowiedziałam mu historię dziewczynki, której rodzice chrzestni odmówili chrztu, bo byli bardzo religijni, szlachetni, nie chcieli kłamać w kościele, ale w całym „Dekalogu” to najsłabszy odcinek, moim zdaniem – stwierdziła.
Antykomunistka i hydraulik
Kieślowski spytał mnie pewnego razu, czy znam jakąś antykomunistkę, a ja pisałam o Annie Walentynowicz, w latach 80., zaraz po strajku. Wypatrzyłam Annę Walentynowicz w telewizji i zaintrygowało mnie, że to taka zwyczajna, normalna kobieta, miałam poczucie, że ją znam. Zadzwoniłam wtedy do Jana Józefa Lipskiego i powiedziałam, że chciałabym poznać Annę Walentynowicz, a on stwierdził, że to się dobrze składa, bo ona przyjeżdża do Warszawy w jakich sprawach, to było zaraz po podpisaniu porozumienia, nie było wiadomo, czy to się utrzyma, czy Ruscy wejdą, czy nie wejdą. Miała coś organizować w obronie więźniów politycznych, a ja miałam odebrać ją z pociągu i dostarczyć do punktu, gdzie miało być to niezbyt legalne spotkanie. Kiedy już wysiadła z pociągu wsiadłyśmy do byle jakiej taksówki z postoju, a ona zaczęła od razu przez okno rozdawać ulotki. Powiedziałam jej, żeby poczekała trochę, bo teraz ważniejsze jest, żebym o niej napisała, a ja później jej pomogę rozdawać te ulotki. Ona zgodziła się ze mną i dalej je rozdawała. Wtedy kierowca się odwrócił i powiedział: „Jeśli panie się nie uspokoją, to mi zabiorą ten samochód”. To ją przekonało. Zajechaliśmy do mnie do domu, weszłyśmy do mieszkania, a na kuchence gazowej stał jakiś pan, coś robił w okapie, a obok stał mój mąż, więc myślałam, że coś się zepsuło i mąż wezwał hydraulika. Anna Walentynowicz zapytała, czy wzywaliśmy hydraulika, ja powiedziałam, że mąż wzywał, a mąż powiedział: „No chyba ty wzywałaś”. Po prostu objawił się hydraulik przed przyjściem Anny Walentynowicz, a ona popatrzyła na nas jak na dwoje kretynów. Musieliśmy przejść do innego pomieszczenia, a potem napisałam całkiem chyba niezły reportaż „Ludzie może i nie są źli, tylko się bardzo boją” – wspomina Hanna Krall, która w 2009 roku odebrała najwyższe wyróżnienie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich – Dziennikarski Laur, a w kwietniu tego roku została odznaczona złotym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Victis”.
Anika Djoniziak, OPIEKUN, dwytygodnik diecezji kaliskiej
Fragmenty wypowiedzi Hanny Krall pochodzą ze spotkania, które odbyło się w CKiS w Kaliszu 28 września. Zostało ono zorganizowane przez Stowarzyszenie Promocji Sztuki Łyżka Mleka, a z pisarką rozmawiały Dorota Ryst i Iza Fietkiewicz-Paszek; fragmenty utworów Hanny Krall czytała Beata Wicenciak.