Kalisz, 8 kwietnia 2013
Krzysztofie,
pozwoliłem sobie takim właśnie cytatem rozpocząć moją z Tobą rozmowę na temat „Odejścia”. (…) To co napiszę, nie może i nigdy nie będzie, prawdą objawioną. Ale czy tak prawda w ogólne istnieje? Czy możemy kiedykolwiek mówić o właściwym i prawidłowym odbiorze jakiegokolwiek działa literackiego, plastycznego czy jakiegokolwiek innego wytworu intelektu jednego człowieka, który trafia do drugiego, przechodząc przez jego indywidualny filtr doświadczeń i hierarchii ważności. Dlatego wszystko co powiem jest moje i próbuje odzwierciedlać moje odczucia związane z niejednokrotną lekturą powieści Wandy Karczewskiej. Zanim uderzę w poważne tony, chciałbym na poły żartobliwie, na poły niekoniecznie, poczynić jedną dygresję dla przyszłego czytelnika. Otóż lektura tej książki powinna mieć miejsce od późnej wiosny do wczesnej jesieni. Później, gdy niebo zasnuwają ołowiane chmury smutku deszczowego, a wiatr zdaje się nieść z sobą tylko audiokoszmary, z lektury „Odejścia” należy zrezygnować, aby nie dawać asumptu do badań socjologicznych związanych z pracą doktorską pisaną w katedrze psychiatrii ogólnej, której tytuł to bodajże Wpływ „Odejścia” Wandy Karczewskiej na zachowanie depresyjne.
Właściwym miejscem „Odejścia” powinna być jedna z głównych sal Muzeum Królowej Zofii w Madrycie. Ta sama, w której prezentowana jest Guernica Paubla Picassa. Wymowa obu dzieł jest bardzo zbliżona do siebie, ale ranga, na naszą niekorzyść, wysoce zróżnicowana. A szkoda. „Odejście” jest jednym wielkim krzykiem bólu, rozpaczy i sprzeciwu wobec okrucieństw niesionych przez zawieruchy wojenne. Teraz, gdy o tym piszę, w uszach pobrzmiewa mi coś co z pozoru jest absolutnie nie na miejscu, ale Kora śpiewała kiedyś taki krótki tekst rozpoczynający się od słów „Nie wyobrażam sobie miły, abyś na wojnę musiał iść”. Jesteśmy już szczęśliwym pokoleniem. Po cichu chowamy w grobach realne obrazy wojny. To, co w nas pozostaje, to albo wizje zawarte w filmach, obrazach czy powieściach, albo newsy dziejące się w egzotycznych stronach. Ba, ta egzotyka nie traciła nic ze swego oddalenia nawet wówczas, gdy wojna podeszła do nas na dwa tankowania samochodem. Bo tyle właśnie trzeba było, aby dojechać do rzezi bałkańskiej.
Nagle okazuje się więc, że Karczewska jest w „Odejściu” ponadczasowa. Ukazuje wojnę przez dramat trojga bliskich sobie ludzi. Wypędzeni ze swego, bliżej nie określonego domu, uciekają przed agresorem. Ten agresor nie jest nazwany. On jest bardzo konkretny, ba! nasze doświadczenia pozwalają na pewność, że całość dzieje się we wrześniu 1939 roku, ale czy aby na pewno? Piotr z Marią i Dianą uciekają przed „nimi” – „oni” już tam są, „oni” zbombardowali dworzec, słychać „ich” artylerię. To „ich” pocisk oderwał głowę Dianie, niesionej przez Piotra, w co on sam nigdy nie uwierzy. Ale muszą uciekać. Uciekać przed „nimi”, ale w końcu ta ucieczka traci jakikolwiek kontakt z rzeczywistością i udręczona dusza Piotra odchodzi od ciała, bo przecież nie od zmysłów. Zmysły działają, tyle tylko, że rządzą się innymi prawami. Lewitują, przenosząc całą trójkę w krainę Arkadii i idyllicznego spokoju. Więcej już nie można było cierpieć, więcej bólu nie można było znieść. A sceny, w których przyszło im uczestniczyć, są ukazane z tak naturalistyczną dokładnością i obscenicznością, aby nikt nigdy nie mógł zamarzyć o kolejnej wojence.
Sceną dla mnie absolutnie przeszywającą na wylot (…) jest opis walki toczonej miedzy grupą młodych, zdrowych wyrostków ze starcami, których ślepota i głuchota nie pozwala zrozumieć, że może nawet nie zostali napadnięci, ale mimo to toczą bój na śmierć i życie o dostęp do samochodu, który może uniesie ich w bezpieczną enklawę. Walka jest zażarta i rozgrywana wszelkimi metodami. Gdy nie można już zamachnąć się pięścią, w ruch idą protezy, ale gdy zawodzą już i one, wówczas krzyż zasługi jednego z seniorów staje się doskonałym narzędziem do wyłupienia oka któremuś z młodych przeciwników. Bezsens tej wzajemnej rzezi toczonej za cenę życia, które za chwile zdmuchnięte zostanie jak płomień świecy przez „nich”, których ryk motorów już słychać z oddali, jest porażający. Padają wszelkie normy moralne i społeczne. Absurd dochodzi do granic, gdzie zanika nawet instynkt samozachowawczy. Tutaj odchodzi człowieczeństwo, tędy właśnie wiedzie szlak „Odejścia”. A przecież trzeba tak niewiele, trochę ciepłej strawy z tragicznie zawieruszoną w niej rozgotowaną cebulą, której istnienie też stanie się przesłanką do kolejnego wyszczerzenia kłów. Wszystko, co jest nam naprawdę potrzebne do życia, okazuje się mieścić w nas samych. To są nasze uczucia. I dopiero wówczas dochodzimy do odkrycia, że choć książka przez cały czas opisuje losy Piotra, widziane jego oczami, to jednak postacią zasługująca na największy szacunek jest Maria. To żona, godząca się nawet na istnienie obok siebie Diany, młodej, niespełnionej do końca kochanki Piotra. To Maria cały czas czuwa nad Piotrem. To Maria nie wymaga niczego i na nic nie narzeka. To Maria stara się wspierać i tworzyć dom, tam gdzie są tylko zgliszcza i cierpienie. Ona jedna nie odchodzi, Ona jest zawsze.
Zaczepiając mnie wczoraj na korytarzu CKiS, zapewne nie taki miałeś cel swojej propozycji i nie czegoś takiego się spodziewałeś, ale, Krzysztofie, potraktujmy to zaledwie jako wstęp do dyskusji. (…) Postaram się zrobić co w mojej mocy, aby służyć Ci pomocą i tym sposobem podziękować Ci i wyrazić podziw za Twoje prace.
Pozdrawiam
Jurek
* * *
Warszawa, 8-9 kwietnia 2013
Jurku,
dziękuję za list. Wczoraj w Kaliszu wyczekiwałem momentu, by z Tobą porozmawiać. Już wcześniej wiedziałem o nagranym audiobooku „Odejścia”. Pomyślałem: chciałbym nawiązać kontakt z człowiekiem, który poprzez pracę nad audiobookiem prześwietlił dokładnie całą powieść. Nie chodzi tylko o treść, ale o każdą sylabę, słowo, melodię tekstu. Ja dopiero zaczynam pracę nad ilustracjami, jestem na początku mojej drogi z „Odejściem” Wandy Karczewskiej. Przeczytałem zaledwie parę pierwszych rozdziałów.
Od razu śpieszę wyjaśnić, że nie mam specjalnych oczekiwań wobec Ciebie, Jurku, więc nie martw się, proszę. Chciałbym, aby nasze listy o „Odejściu” były rozmową o emocjach, jakie ta książka wyzwala, o tym, na co warto zwrócić szczególną uwagę. Dialogi te pozwolą mi znaleźć sposób na zobrazowanie świata powieści. Poza tym czuję, że wokół tych rozważań krążyć będą inne – te, które sprawią, że być może staniemy się jeszcze bardziej ludzcy. Przyznam Ci szczerze, że będzie to moje pierwsze doświadczenie tego typu. Staję przed tym wyzwaniem nie tylko z czystym umysłem, lecz także z otwartym sercem. Do tej pory moje rysunki były samoistnymi bytami wolnymi od słów i ram. Powstawały na skutek impulsów, a kiedy je tworzyłem, pozostawałem całkowicie wyzwolony. W „Odejściu” mam do czynienia z historią realną, której trzeba nadać ściśle określony rys. Zastanawiam się, jak stwarzać ilustracje. Czy będą w jakimś sensie abstrakcyjne, czy może realistyczne? Czy każdy rysunek okaże się osobnym „dziełem”, czy może współtworzyć będzie cykl prac zbliżonych stylistycznie? Na te pytania chciałbym znaleźć w naszych dialogach odpowiedzi. Czasami jedno zdanie napisane przez Ciebie może sprawić, że znajdę nowy, odświeżający myśli trop, którym podążę.
Fragment, który podesłałeś, jeszcze bardziej zbliża mnie do głównego bohatera „Odejścia”, gdyż opisuje to, co także dzieje się we mnie zaczynającym szkic. Już po lekturze pierwszych stron ujrzałem w Piotrze siebie. Z lekkim niepokojem sięgam po następne strony. Towarzyszy mi obawa przed tym, co tam znajdę i strach przed przebudzeniem demonów zrośniętych już z pancerzem. Strach przed szaleństwem.
„Czy możemy kiedykolwiek mówić o właściwym i prawidłowym odbiorze jakiegokolwiek działa literackiego, plastycznego czy jakiegokolwiek innego wytworu intelektu jednego człowieka, który trafia do drugiego, przechodząc przez jego indywidualny filtr doświadczeń i hierarchii ważności? Dlatego wszystko, co powiem jest moje i próbuje odzwierciedlać moje odczucia związane z niejednokrotną lekturą powieści Wandy Karczewskiej”. Myślę, że najpiękniejsze jest to, że w każdym człowieku obcującym czy to z dziełem literackim, czy to plastycznym albo muzycznym, wyzwala się jego własne życiowe doświadczenie. Nie inne, lecz tylko nasze wspomnienia, emocje i przeżycia budują odbiór całości. Każdy z nas zwraca uwagę na odrębne szczegóły, chociażby dlatego, że są zbliżone do osobistych doświadczeń. Kiedyś jeden z moich kolegów malarzy zastanawiał się nad tym, gdzie z całą pewnością zaczyna się moment, w którym dzieło sztuki ożywa. Czy jest to chwila, w której się je tworzy, czy może moment, w którym trafia na odbiorcę, a ten zaczyna „rezonować” jego przekazem?
Parę lat temu brałem udział w wystawie zbiorowej w Olsztynie. Ekspozycja wisiała przez 30 dni. Po jakimś czasie dostałem maila od pewnej kobiety obecnej na wernisażu. Napisała, że moje prace tak nią wstrząsnęły, że nie mogła spać przez wiele dni. Żałowała oglądania ich dlatego, że obudziły w niej wspomnienia, do których nie chciała wracać. Nie potrafiła się z nimi zmierzyć. Nigdy nie wiemy, co otworzymy w ludziach twórczością.
W „Odejściu” zdumiewa mnie plastyka tekstu. Karczewska pisze w taki sposób, że od razu w głowie piętrzą się obrazy. Ich nagromadzenie przygniata, szczególnie w trakcie opisów, gdy „oni” są tuż za plecami, gdy kule przecinają przestrzeń tuż nad głowami bohaterów. Gdy próbują wykrzesać z siebie ostatki sił, bo „teraz trzeba iść. Ciągle iść – poganianym przez strach, przez nadzieję, że śmierć ich nie zaskoczy, nim zdążą nasycić oczy światem, zanim zdążą zostawić po sobie coś, co im pozwoli nie całkiem umrzeć”.
Sposób narracji bardzo mi odpowiada. Już sam początek książki porywa w wir wydarzeń. Mam wrażenie, że pod skórą tekstu jest jeszcze jego dodatkowa warstwa. Czuję ją intuicyjnie, jednakże nie mogę jej określić. Może to przez wspomnienia Piotra, które Karczewska wprowadza niepostrzeżenie w sam środek akcji. One zdają się azylem i chwilą wytchnienia wobec koszmaru wojny.
Scena, która mocno utkwiła mi w pamięci, znajduje się w drugim rozdziale, w którym Piotr rozpaczliwie szuka Diany. Znajduje ją leżącą na ziemi, z podkulonymi nogami i rękoma pod brodą. Zauważa także inne ciało, które dogasa w śmiertelnych drgawkach. W tej makabrycznej scenerii, gdy toczy się walka o życie, Piotr i Diana zbliżają się do siebie:
„Przylgnęła do niego całym ciałem. Czekała, aby się to stało. Piotr zmartwiał, przerażony tym, co miało nadejść – właśnie teraz, tutaj. Chciał zerwać się, uciekać od tego drgającego za drzewem świadka ich pierwszego miłosnego starcia. I nagle – ogarnęło go gwałtowne pragnienie, aby żyć, żyć za wszelką cenę, mimo rozpaczy, wojny, śmierci, która patrzy na niego zewsząd, zza każdego drzewa, nawet z przerażonych oczu Diany. Opadł na nią całym ciężarem swojego ciała, wbił niemal palce w jej ramiona, przylgnął do niej ciasno, odwracając głowę od widoku, jej tężejących, jak w chwili śmierci, rysów. Byli teraz jak dwoje tonących, którzy, wczepieni w siebie, walczą o życie, zmagając się ze sobą w śmiertelnym uścisku”.
Ten moment absolutnie mnie poraża. W chwili, gdy ich życie rozstrzyga się z cudzej ręki, gdy Maria czeka, aż Piotr wróci z Dianą, oni oddają się sobie, jakby było to jedyną szansą na przetrwanie.
Przytaczając ten fragment chciałbym Cię Jurku zachęcić do kontynuacji pisania. W tym tygodniu czeka mnie sporo pracy. W czwartek wystawa, a w weekend wyjazd do Krakowa. Gdy 17 kwietnia wrócę do Irlandii, będę pisał do Ciebie dłuższe listy. Dziękuję także za szybką reakcję i bardzo cieszę się na myśl o naszej korespondencji.
Pozdrawiam serdecznie,
Krzysztof
* * *
Krzysztofie
tyle chciałbym powiedzieć, tyle mówię do Ciebie odpowiadając na czytane Twoje słowa, irracjonalnie tocząc konwersację z… komputerem. Ale za chwilę postaram się z tym wszystkim poukładać i przynajmniej stworzyć pozory systematyczności. Nie mniej jednak fakt pozostanie faktem, że jedyny sens mojej pisaniny może jawić się jedynie w obliczu pewnego wewnętrznego drżenia. Dlatego nie chce odkładać, nic przemyśliwać i usystematyzować, a później dąć w róg próżności, aby swoje najprostsze uczucia opisywać w sposób możliwie zawiły, ale jakże ładny i pozornie mądry, bo przyprawiony elitarnymi sformułowaniami i określeniami, do których zrozumienia potrzebny byłby cały Kopaliński. Dlatego niech Cię nie zdziwią moje niektóre dość mocne i dosadne określenia. Celowo nie użyłem określenia „prostackie”, ale chyba byłem gdzieś blisko.
Zacznę od prawdy oczywistej, wynikającej ze wcześniejszych naszych stwierdzeń, że suma osobistych doświadczeń danego odbiorcy stanowi o tym, że coś będzie odbierane przez skórę, co inne przez serce, inne zaś przez rozum czy też zgoła odrzucane. Dlaczego odrzucane? – tego też nikt tak do końca nie wie, i lepiej, żeby nikt nie próbował tego jednoznacznie określać. Dość już mieliśmy doktrynerów, głoszących jedyną słuszną prawdę. Ich potomkowie co i rusz odzywają się głosząc oczywiste oczywistości, ale wzbudzają oni moje na tyle silne odruchy wymiotne, że dla obu stron pozostanie wskazanym wzajemne unikanie się, a nawet ignorowanie. Ale ja nie o tym chce pisać. Chce Ci powiedzieć o dwóch skojarzeniach literackich, które odnoszą się do omówionych już przez Ciebie fragmentów „Odejścia”. Scena pierwsza, nazywana przeze mnie Inwokacją – potyczkami z Bogiem. Otóż, gdy zasiadłem po raz pierwszy do jej lektury, popłynąłem w stronę „Solaris” Stanisława Lema. Ja wiem, powinienem szukać odniesień do modniejszych nazwisk typu Schopenhauer czy inny Jung, a u mnie jak nie Kora, to nagle Lem. Tak, ale tam pierwsze sceny oglądu obcej planety, kryjącej wspomnienie jedynej miłości bohatera powieści, są prawie tożsame z tym specyficznym czerwonym światłem dobiegającym zza zupełnie pustego i irracjonalnego horyzontu. I praktycznie za chwilę moglibyśmy odbyć podróż do gwiazd nieznanych, a tymczasem kopniak budzi nas do realnej tułaczki człowieka, któremu jego świat wyciągnięto spod jego stóp.
Gdy przeszedłem do sceny erotyzmu odkładanego przez oboje kochanków na inny lepszy czas, który ma miejsce tutaj i teraz, tylko dlatego, że dochodzi świadomość, że przed nimi nie ma już żadnego innego, lepszego czasu. Przed nimi nie ma praktycznie nic, poza cierpieniem i bólem. Poza świadomością, że wszystko to, co jest między nimi, jest złe i stawia ich po mrocznej stronie mocy. Każdy chciałby być kowbojem wjeżdżającym na białym koniu z prawej strony ekranu, a tymczasem trzeba być bohaterem negatywnym, dla którego nie napisano żadnego ładnego scenariusza. Ale ta konkretnie scena w moim odczuciu jest doskonała ilustracją do „Ludzieńków” Bolesława Leśmiana, którzy kończą się słowami
„Chcieli jeszcze się kochać poza własna mogiłą
Ale miłość umarła, już miłości nie było.
I poklękli spóźnieni u niedoli swej proga
By się modlić o wszystko, lecz nie było już Boga
Więc sił resztą dotrwali aż do wiosny, do lata
By powrócić na ziemię – lecz nie było już świata”
Dlatego chciałbym tym razem ja uspokoić Twoje obawy o konieczność zmieszczenia się ze swoimi wizjami plastycznymi w sztywnych ramach powieści. Nic z tych rzeczy. „Odejście” to rodzaj gotowego scenariusza, ale dla twórców takich jak Wajda, Munk lub Bunuel. Andrzej Wajda ponoć miał ongiś zamiar sfilmować tę powieść, ale zadziałały jakieś nie do końca wyjaśnione moce nieczyste, które skutecznie storpedowały ten pomysł. Pozostali dwaj twórcy już nie żyją, a inni współcześni, zastanawiają się, w czym obsadzić Szyca lub Pazurę.
Język Wandy – to rozkosz dla słuchacza, ale pole minowe dla lektora. Co rusz nadziewasz się tam na świerczki, zemłe zboże czy inne wdzięczne twory przyrody, których nagromadzenie powoduje, że obraz malujący się nam przed oczami duszy umiemy nawet wyczuć węchem, ale próba odczytania tego na głos to już zupełnie inna bajka. Tej książki nie można czytać na zimno na spokojnie. Dochodzą emocje, zniecierpliwienie, chęć wyrwania się z tej matni, ale jednocześnie dojrzewa refleksja, że musimy razem z Piotrem, Marią i Dianą przejść ich golgotę. Wszak w swojej „Wigilii z Frasobliwym” Wanda pisze – „Każdy musi sam swój krzyż na własnym grzbiecie zanieść na swoja Golgotę.” Dlatego idziemy w tej drodze przez mękę, ale nie ma tu śladu Chrystusa czy choćby Piłata. Nawet Henryk tak się ma do Judasza, jak pięść do oka. Tutaj gotujemy się w piekle stworzonym ludziom przez ludzi. W tym nie ma żadnego sensu czy porządku. Tutaj umierając w bólach nie zmarwychwstaniemy w białym świetle przy wtórze chórów anielskich. Jedynym dźwiękiem są i będą płacz, wycie z bólu i ten specyficzny odgłos zapadających w nicość powiek.
Za chwilę w Twojej lekturze pojawi się scena z samochodem samego pana naczelnika. Tym razem opis stanowić będzie coś, co chyba jest bardzo trudne do oddania plastycznego, ale skażony kulturą filmową, odczytałem ten fragment jako film puszczony w bardzo zwolnionym tempie. Tam każdy grymas twarzy, każde pojedyncze mrugniecie powieki prawego lub lewego oka, znaczy niesamowicie wiele dla Piotra, dla którego dostanie się do wnętrza samochodu wraz z Dianą i Marią, znaczy tyle co azyl do przetrwania. Rozpatrywane jest wszystko, każdy włos dzielony jest na czworo, a przecież mija czas, którego nikt i nic nie potrafi zawrócić.
Tych scen, o których będziemy sobie mogli poopowiadać, jeszcze dużo przed nami, ale nie za bardzo się na nie cieszę. Przeżyłem tę powieść, ale nie jest to lektura lekka, łatwa i przyjemna, do której chciałoby się wracać. Nie mogę do nie wrócić jeszcze z jednego ważnego powodu. Otóż łapię się na tym, że po przeczytaniu maksymalnie trzech dowolnych, następujących po sobie wyrazów, wiem dokładnie, w którym miejscu powieści jestem i co będzie za chwilę. Tak właśnie głęboko i boleśnie potrafi wryć się w moje jestestwo lektura „Odejścia”.
Jak sądzę, ten piękny język, którym Wanda napisała „Odejście” – jest swoistym podkreśleniem drapieżności tego, o czym pisała. Z jednego tylko można się cieszyć, a mianowicie z tego, że o tym wszystkim my możemy tylko przeczytać i niech tak zostanie. Niechaj nigdy nie będzie danym posmakować komukolwiek z nas tych wszystkich okropności.
Nie wiem dlaczego, ale wczoraj, gdy usłyszałem w radio o sprzedaży 82 grafik Goi z cyklu Okropności wojny, poczułem, że w jakiś szczególny sposób wiadomość ta koresponduje z tym, o czym my rozmawiamy.
Pozdrawiam
Jurek