Adam Asnyk – Aneta Kolańczyk (audio)
Audycja z autorskiego cyklu Anety Kolańczyk pt. „Nasze kulturowe dziedzictwo” emitowanego od III 2003 do I 2005 przez Katolickie Radio Diecezji Kaliskiej „Rodzina”. Czyt. Aneta Kolańczyk i Janusz Wysogląd. link do audycji na stronie asnykowskiej fonoteki
Adam Asnyk – Aneta Kolańczyk
internetowe wydanie publikacji z 2001 dostępne na stronie http://www.info.kalisz.pl/„Dzieciństwo i młodość Adama Asnyka”
Asnyk i perturbacje nad trumną – Anna Tabaka i Maciej Błachowicz
„Asnyk skończył! Asnyk nie żyje! Oto słowa, jakimi na wieść o zgonie wielkiego poety witali się przy spotkaniu w ostatnich dniach mieszkańcy Kalisza (…)” – pisała w sierpniu 1897 r. Melania Parczewska. Dlaczego wieść o śmierci poety wywołała tak wielkie poruszenie? Pytanie rozbrajające, pytanie którego być może nie wypada postawić, a jednak kusi…
Szukając odpowiedzi, niezbędna jest podróż przez wyobrażenia i poglądy Polaków XIX stulecia. Za ich sublimację można uznać scenę, którą zapowiedziała niepozorna notatka w „Kaliszaninie”: „W dniu 30 bm. [czerwiec 1890 r.] odbędzie się przewiezienie zwłok Mickiewicza z Paryża do Krakowa. Pociąg ze zwłokami przybędzie tam o g. 9 z rana. Trumna wyjęta z wagonu spocznie pod ozdobnym baldachimem, całuny nieść będą delegacje. Na czele deputacji jadącej po ciało do Paryża stoi Adam Asnyk (…)”. Do stolicy Francji jechało trzech przedstawicieli Galicji (nasz liryk mieszkał wówczas w Krakowie). Na litografii z przedstawieniami wybrańców poetę wyróżnia największa laurowa bordiura; jego dobrze znana zasępiona twarz z wąsami sięgającymi obojczyków (!) wyraźnie góruje nad portretami Mariana Grzybowskiego i Władysława hr. Koziebrodzkiego. Mistrz słowa przewodził. Po śmierci wszystkich największych polskiego Parnasu przewodził w dwójnasób. Jeśli wieszcza nie było, trzeba go było wymyślić. Bo tego pragnął naród.
Adamów dwóch
Polakom końca wieku budowanie paralel między dwoma Adamami – Mickiewiczem i Asnykiem – przychodziło w sposób naturalny. „Pamiętnie, wiekopomnie utrwalił się w historii naszej literatury i w pamięci naszego ogółu schyłek zeszłego i bieżącego wieku. Gdy przy końcu osiemnastego wieku przychodzi na świat geniusz, przyszły najznakomitszy z poetów naszych, koniec bieżącego wieku zabiera nam największego z dziś żyjących, największego z po-Mickiewiczowskiej epoki wieszcza” – pisała Melania Parczewska, wyrażając żal powszechny, jednoczący Polaków pod trzema zaborami. Jeszcze na początku kolejnego stulecia działaczce społecznej wtórował jej znany brat, Alfons: „Równego mu [Asnykowi] dzisiaj nie mamy w naszym piśmiennictwie, w literaturze powszechnej europejskiej także niewielu jest mistrzów tej potęgi (…)”, a podobna opinia wyrażana piórem wielu autorów utrzymywała się co najmniej do odzyskania niepodległości. Asnyk jako „mistrz pomysłu i formy, na przemian rzewny i energiczny, raz kołyszący duszę elegijnymi tonami , to znowu wstrząsający tragizmem” był nazywany „artystą skończonym”, „poetą z łaski Bożej” (tj. natchnionym), żeby w końcu przeistoczyć się w „wielkiego, nieśmiertelnego ducha, który żyć będzie wiecznie”. Charakterystyczne dla stulecia przekonanie o „boskości” poety w przypadku uwielbienia dla liryka znad Prosny znajduje doskonałą reprezentację.
Grób bohatera, słowo poety
W XIX wieku, który odkrył „energetyczny potencjał cmentarzy” jako miejsc tajemniczych i zjawiskowych, praktykowano kult zmarłych i wyznawano kult poetów. Pielgrzymki do grobów liryków były znane od czasów renesansu, ale po stuleciach nowością stała się skala zjawiska. Do miejsc pochówków największych udawali się nie tylko artyści czy przedstawiciele warstw uprzywilejowanych, tj. miłośnicy i znawcy sztuki najczęściej rekrutujący się z arystokracji, ale społeczeństwo, bądź – jak w przypadku Polski – całe narody.
Kraj był bowiem w specyficznym momencie. Jak zauważa Stanisław Rosiek w świetnym studium „Zwłoki Mickiewicza”, gdy Europa, jednocząc się nad grobami zmarłych, odkrywa „śmierć Boga”, Polacy opłakują zabitą ojczyznę. Dla nich błądzenie po cmentarzach i kryptach, czy w wersji mniej romantycznej – stanie nad zwłokami bohaterów narodowych, ma dodatkowe znaczenie. Z prochów i martwoty rodacy odczytywali nadzieję, wypatrywali symptomów przemiany – „zmartwychwstania”. Dlatego tak ważne stało się otwarcie grobu Kazimierza Wielkiego w 1869 r. Nie z innych pobudek wyrósł „Katechizm polskiego dziecka” Władysława Bełzy, który nakazuje maluchom klęczeć przy „ojczyzny ołtarzach” (czytaj: pomnikach, trumnach). Ekscytacja wokół niedawnej ekshumacji zwłok gen. Władysława Sikorskiego, pompa towarzysząca temu wydarzeniu, procesje ludzi podążających na Wawel do krypty św. Leonarda w jakieś nieprawdopodobnej formie, w obłędnie spłaszczonej czasoprzestrzeni dotykają tamtego (post)romantycznego rodowodu. Jakbyśmy nadal w grobach upatrywali nadziei na zmianę historii.
Poeci w hierarchii umarłych, z natury swojej sztuki, najlepiej nadawali się do wieszczenia za światów. Na ziemi pozostawili wszak własny (żywy) pomnik – słowo. Zapisane, zostawało jako dziedzictwo pokoleń. Oręż i nadzieja. W drugiej połowie XIX stulecia coraz mniejsze znaczenie przywiązywano do faktycznej wartości artystycznej wierszowanych obiektów zbiorowej adoracji. Poeta był natchniony z definicji. Jak każdy inny artysta doby Matejkowskiej, swoją sztuką miał walczyć o ojczyznę lub co najmniej do niej wzdychać. Jak się to robi, dał przykład Mickiewicz. Gdy zabrakło wieszcza, gdy nie było już ani Słowackiego, ani Krasińskiego potrzebne było nowe wskazanie. Wykształcony i obyty w świecie Adam Asnyk, skazany na tułaczkę uczestnik powstania styczniowego, wydawał się najlepszym pretendentem do zajęcia pustego miejsca.
Uroczystości
Tak więc 4 lipca 1890 r. w Krakowie Asnyk stanął nad trumną Mickiewicza i wywyższony ponad falującymi tłumami rodaków powiedział: „Ta trumna, te popioły, mają wymowę, na jaką nie stać dziś żadnego z żywych. Niech więc mówią o niezłomnej wierze w sprawiedliwość Bożą, o nieśmiertelnej nadziei, której się nam wyrzec nie wolno, i o miłości, jaka serca nasza rozpalać powinna”. Asnyk wiedział, w jakie tony uderzyć. Jego przemówienie spotkało się z bardzo dobrym przyjęciem – doskonale trafiało w gusta i potrzeby Polaków. Dawało nadzieję.
Siedem lat później takie same nieprzebrane tłumy stały nad trumną poety znad Prosny. Miejsce akcji się nie zmieniło – Kraków. Pogrzeb według relacji zamieszczonej w „Gazecie Kaliskiej”, miał być „uroczysty, wspaniały, przejmujący wielkością smutku”. Kondukt idący od domu artysty z ulicy Łobozowskiej, dalej Szczepańską, Rynkiem, Grodzką i Stradomiem do Krypty Zasłużonych na Skałce, mijał po drodze „latarnie kirem okryte”. I tak samo jak w czasie ekshumacji zwłok Mickiewicza, publiczność była żądna „narodowych pamiątek”. W 1890 r. w Paryżu na kawałeczki jak relikwie pokrojono cynową trumnę wieszcza. W 1897 r. z karawanu ze zwłokami kaliskiego liryka kobiety ściągały polne kwiaty, którymi udekorowano żałobny wóz. Płatki zasuszone między kartkami tomików wierszy jeszcze po latach zaświadczały, że „nie wszystek umrę”. „Wśród mnóstwa nadesłanych wieńców widniał przesłany z naszego miasta z napisem: „Wielkiemu poecie rodzinne miasto Kalisz”.
Uwolnić poetę
Asnyk nie był wolny od potrójnej roli poety natchnionego, wieszcza i opatrznościowego ducha, jaką mu narzucono. Sam ten obraz podbijał, publicznie przyznając, że od dzieciństwa słowa Polska, wolność, braterstwo ludów brzmiały w jego uszach jak czarodziejska muzyka. A o czym dumał późny romantyk na łożu swojej długiej choroby i śmierci? Odwiedzający poetę w tych dniach Mieczysław Offmański, zaświadczał, że umierającego ożywiały rozmowy tylko na dwa tematy – ludowej szkoły w Białej, którą Asnyk powołał do życia, oraz budowa pomnika… Adama Mickiewicza.
FOTO:
1. Adam Asnyk przemawiający nad trumną z prochami Adama Mickiewicza, Kraków, 4 lipca 1890 r. Za: S. Rosiek, Zwłoki Mickiewicza, Próba nekrofagi poety, Gdańsk 1997 r.
2. I kolejne tłumy, tym razem pogrzeb Adama Asnyka, Kraków, 6 sierpnia 1897 r. Za: M. Szypowska, Asnyk znany i nieznany, Warszawa, 1971 r.
3. „W pokoju było cicho… Łóżko stało na środku, odsunięto od niego stoliczek i wszystko, co było wokół. Postałem, zdawało mi się, że te powieki drgną jeszcze, że usta się poruszą, a dłoń dźwignie. Cicho jednak i spokojnie było, a srebrzyste grupy włosów, sklejone zastygłym potem nieruchomo wieńczyły czoło…” – ze wspomnień Mieczysława Offmańskiego. Adam Asnyk, fotografia pośmiertna. Za: M. Szypowska, Asnyk znany i nieznany, Warszawa 1971 r.
Tekst ukazał się w książce Nowy Kaliszanin, wyd. Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu, Kalisz 2010
Adam Asnyk – Aneta Kolańczyk
Asnyk i syn
Nie zostawiłem tutaj żadnego dziedzica
Ani dla lutni mojej ani dla imienia
Imię moje tak przeszło jako błyskawica
I będzie jak dźwięk pusty trwać przez pokolenia
To strofa pochodząca z najbardziej znanego poetyckiego testamentu romantycznego wieszcza. Umieściłam ją na początku moich rozważań nie tylko dlatego, że ten, o którym chcę mówić obrał sobie Słowackiego za mistrza i przewodnika, ale również dlatego, że bardzo podobnie mógłby brzmieć jego testament , gdyby takowy po sobie pozostawił. Dlaczego najwybitniejszy liryk niepoetyckich czasów wielbiony przez współczesnych i doceniany przez krytyków nie żyje w zbiorowej pamięci następnych pokoleń? Czy wszystko, co pozostało to napis: Adam Asnyk – poeta urodzony w Kaliszu w 1838 r., zmarł w Krakowie w 1897r, umieszczony na bocznej ścianie sarkofagu? Zostawił po sobie dziedzica, który jeśli nie zdołał udźwignąć lutni mógł chociaż ocalić imię wielkiego poety. Mógł, ale tego nie zrobił. Życie bowiem napisało inny scenariusz.
Wszystko zaczęło się zimą 1874 roku podczas pobytu Asnyka w ukochanych Tatrach. Trzydziestosześcioletni poeta wysoki, trochę pochylony o twarzy podłużnej i bardzo jasnych błękitnych oczach, które świeciły spod płowych, krzaczastych brwi jak dwie fosforyzujące gwiazdy, silne w blasku i niemal fanatyczne w wyrazie wybrał się na Giewont z profesorem Leopoldem Świerzem i księdzem Wawrzyńcem Sutorem
Ranek był cudowny, a my wszyscy trzej w przepysznym usposobieniu biegliśmy po głazach. Tak dobiegliśmy do szałasów umieszczonych u stóp skalistych ścian Giewontu, gdzie zwykle wędrowcy odpoczywają i posilają się mlekiem i przyniesionymi ze sobą zapasami. Tam zastaliśmy małą gromadkę, złożoną z ojca, córki i przewodnika. Panienka siedziała na dużym kamieniu wśród malowniczego krajobrazu i nie wiem, czy to przypisać należy właściwemu oświetleniu, czy otaczającemu urokowi górskiej natury, czy wreszcie więcej ożywionemu własnemu swemu usposobieniu, ale odmalowała się w moich oczach tak wdzięcznie w ramach sielskiego obrazka, pełnego światła i kolorów, że jako artysta musiałem zachwycać się niespodziewanym sztafażem…”
Owo zjawisko, które tak urzekło Asnyka to Zofia Kaczorowska, córka znanego lekarza poznańskiego Teofila Kaczorowskiego.
Wspólne jedzenie sprzyja rozmowie a tematów nie brakuje. Medycyna, polityka (obaj panowie są prawie w jednym wieku), udział w powstaniu styczniowym, w którym Adam Asnyk, jako członek Rządu Narodowego bierze udział w nieudanym zamachu na wielkorządcę hrabiego Berga, Teofil Kaczorowski natomiast w Golubiu na Pomorzu udziela pomocy rannym w przygranicznym pasie, narażając się na szykany obu zaborców. Prawdopodobnie była to jedna z przyczyn, dla których przeniósł się z rodziną do Poznania. Objął tam stanowisko kierownika oddziału chorób wewnętrznych w szpitalu Przemienienia Pańskiego Sióstr Miłosierdzia.
Później wszystko toczy się już dość szybko. Asnyk składa wizytę Kaczorowskim, pan Teofil odwiedza Asnyka zapraszając go na obiad.
W dalszej części następują wspólne wyprawy: wycieczka do Szmeksu, do Morskiego Oka przez Zawrat, wyjazd do Szczawnicy i rozstanie w Nowym Targu. Nie na długo jednak, bo Święta Bożego Narodzenia w 1874 r Asnyk spędza w domu państwa Kaczorowskich w Poznaniu. Wreszcie znalazł swoje szczęście, oświadczył się i został przyjęty.
Ślub znanego poety z Zofią Kaczorowską odbył się 4 listopada 1875 r. w Poznaniu w maleńkim kościołku Przemienienia Pańskiego(mieszczącym się przy szpitalu, w którym pracował Kaczorowski).
Nazajutrz po ślubie młodzi małżonkowie wyjeżdżają do Krakowa.
Ludzie mówią żem odmłodniał donosi ojcu trzydziestoośmioletni Asnyk.
Pełnia szczęścia i radość z posiadania rodziny, która już niedługo się powiększy towarzyszą poecie w tamtym okresie. Niestety niedługo. Szczęście małżeńskiego pożycia nie było mi przeznaczonem pisze Asnyk w Notatce biograficznej. Po niespełna roku opuściła mnie umierając żona, pozostawiwszy mi na pociechę syna. Włodzio urodził się w Poznaniu. Mój teść był doktorem, chciał nad córką czuwać podczas słabości, więc tam pojechała i w tydzień po przyjściu na świat dziecka umarła. Chore serce nie przetrwało ciężkiego przejścia
Zofia Asnykowa umarła w połogu 16 października 1876. Została pochowana na cmentarzu zasłużonych Wielkopolan na Wzgórzu św. Wojciecha w Poznaniu.
Po śmierci Zofii państwo Kaczorowscy całą winą za tę tragedię obarczyli zięcia, a całą miłość do swej jedynaczki przelali na nowonarodzone maleństwo, zatrzymując wnuka u siebie. Asnyk znalazł się w kłopotliwym położeniu. Wiedział, że musi jak najczęściej widywać syna, ale jawna niechęć, jaką okazywali mu teściowie czyniła wyjazdy do Poznania niemiłymi. W korespondencji z tego okresu wyraźnie widać, że poeta bronił się przed wizytami w domu państwa Kaczorowskich. Pierwsze święta Bożego Narodzenia po śmierci żony spędził sam w Krakowie, nie chcąc swoją obecnością wywoływać bolesnych wspomnień i zakłócać szczególnej atmosfery tych dni. Zdecydował się odwiedzić syna po nowym roku . 22 stycznia 1876 donosi ojcu:
Na pierwszym miejscu postawić muszę podróż do Poznania, w którym bawiłem raptem dwa dni, nie mogąc przez dłuższy czas potykać się z trudnościami nieuprzejmej uprzejmości. Z tego samego okresu pochodzą doniesienia o szybkim rozwoju, zdrowiu i sile małego Włodzimierza. Asnyk nosił się z zamiarem zabrania syna do siebie, powtarzał to w listach do ojca wielokrotnie, miał również świadomość, że im dłużej z tym zwleka tym gorzej. Na szczególną uwagę zasługuje list poety opatrzony datą 12 kwietnia 1877 roku, w którym czytamy:
Ojciec, który by z jakichkolwiek przyczyn pozostawił na czas dłuższy dziecko w cudzem ręku, wyrzekając się nieodłącznych kłopotów i trudów, wyrzekłby się zarazem najcenniejszych praw i pociech ojcostwa. Pozbawiłby się dobrowolnie wszelkiego wpływu na pierwotne rozbudzenie młodocianej duszy i pozostałby obcym dla własnego dziecka, które by się kochać jego nie nauczyło. Biorąc dziecko do siebie w późniejszych latach, już by nie był w możności naprawić jakie się stało.
Asnyk doskonale wiedział, że powinien walczyć o syna, że w chwili gdy Włodzio zrozumie nienormalną sytuację i zacznie zadawać pytania odpowiedzi, jakie otrzyma będą miały na celu zaszczepienie w nim nienawiści do ojca. Pomimo to jednak zamiaru swego nie zrealizował. Dlaczego? Trudno na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. Biorąc pod uwagę tryb życia, jaki prowadził dotychczas można snuć przypuszczenia, że bał się czy sprosta nowym obowiązkom. Być może uznał, że brak kobiety, która zastąpiłaby Włodziowi matkę nie wpłynie dobrze na jego rozwój. Miał świadomość, że w domu teściów niczego synowi nie braknie. Może zgodził się na zaborczą miłość babki dla dobra dziecka. Może…
Dziś nikt nie odpowie na to pytanie. Pozostają tylko domysły. Włodzimierz Asnyk zamieszkał z ojcem dopiero po śmierci Franciszki Kaczorowskiej, Miał wówczas lat czternaście, nie było to już małe dziecko, ale dorastający młody człowiek z problemami, jakie miewają wszyscy ludzie w tym wieku. Nowa rzeczywistość w jakiej znaleźli się obaj przyszła chyba zbyt późno by mogli zdać egzamin z trudnej sztuki wzajemnej miłości. Asnyk był na szczycie sławy, miał za sobą lata spędzone w samotności i zupełny brak pojęcia o problemach i potrzebach nastolatka. Włodzio zamieszkał z człowiekiem, którego tak naprawdę nie znał w smutnym, pozbawionym kobiecego ciepła domu. Nie potrafili jak dwaj ślepcy znaleźć tej jednej drogi, która pozwoliłaby im się spotkać. Bardzo pięknie mówi o tym Lucyna Kotarbińska: Serc swoich się nie nauczyli. Nie żyli razem, a kiedy się zeszli nie umieli się przeczytać. Ściany ich dusz nie przylegały bezpośrednio do siebie.
Włodzio dorasta w cieniu ojca, do jego twórczości zachowuje dystans, a nawet chłód. Sam nie ma pomysłu na życie, uczy się słabo, nie stawia sobie celów, nie ma ideałów, buntuje się też przeciwko roli syna wielkiego Adama. Szkicując sylwetkę typowego krakowskiego dekadenta z końca XIX wieku mielibyśmy obraz Włodzimierza Asnyka, siedzącego w podrzędnej knajpie i trawiącego życie na alkoholu i kartach.
Grał, zaciągał długi, które ojciec wstydząc się pokornie płacił i korzystając z pieniędzy odziedziczonych po rodzinie matki uciekał w świat, jakby za czymś goniąc.
Na pytanie ojca Co z życiem dalej zrobi – powiedział, że nie uważa życia za tak cenny dar, którego należałoby strzec bardzo. Jak się sprzykrzy można je przerwać.
Asnyk czuł się bezradny wobec syna i… też uciekał. Tak jakby wśród innej rzeczywistości, w innym kraju, wśród innych ludzi można było znaleźć lekarstwo na ciągle jątrzącą ranę. Z jednej z takich podróży przywiózł zalążki tyfusu. Rozpoczęło się powolne dobijanie do ostatniego już brzegu.
Lucyna Kotarbińska, która wraz z mężem była przy poecie prawie do końca tak opisuje jego ostatnią drogę:
Miał w chwilach żegnania świata wprost rozrzewniające oznaki zbiorowego serca społecznego. Miał doktorów dbałych i oddanych. Miał młodzież uniwersytecką, która ofiarowała swe czuwanie nocne na zmiany. Miał kobiety, które ani na chwilę domu jego nie zostawiały bez opieki. Miał ofertę sklepów spożywczych, które za darmo gotowe były służyć w dostarczaniu wszystkiego, czego potrzebują doktorzy do podtrzymania sił chorego. Miał kwiaty, które mu co dzień przysyłał prof. Kazimierz Kostanecki. A jednak nie miał – jednego serca.
Tego serca, które słucha i przeczuwa. Tego, które odgaduje, bije jednym rytmem z drugim sercem, które drży w razie jego niebezpieczeństwa, które przyśpiesza tętno – z każdą iskrą nadziei, że złe mija, które zamiera i kamienieje i stygnie – gdy zamiera tamto – drugie.
Takie bywa jedno. Takiego jednego nie miał Asnyk.
Nie miał nikogo koło siebie, w tej ostatniej godzinie, od którego by z zaufaniem mógł czegoś chcieć, po prostu – chcieć, bez umizgu, z tą wiarą, że samo jego chcenie – jest radością. Jest dla każdej posługi nagrodą, dla każdego trudu ulżeniem, jest bezpodzielną, drogą komuś własnością.
Serca okazane Asnykowi w drodze ku śmieci nie były podyktowane miłością, wynikały z poczucia obowiązku, litości, były „wspólną odpowiedzialnością człowieczeństwa”, o której tak pięknie pisał poeta:
Wobec praw światem rządzących wszechwładnie
Nikt znieść nie może złych wpływów przekleństwa
Każdemu w dziale część winy przypadnie
Nawet za cudze zbrodnie i szaleństwa
Bo każdy nosi w duszy swojej na dnie
Odpowiedzialność wspólną człowieczeństwa.
Adam Asnyk umarł 2 sierpnia 1897 roku o godzinie ósmej rano.
Włodzio pochował ojca. Co można było sprzedać sprzedał, resztę spalił. Gotówkę zabrał i wyjechał do Paryża. Grał, a kiedy przegrał wszystko strzelił sobie w łeb.
Mógł Asnyk mieć swoje muzeum. Mógł, gdyby ktoś zadbał o zabezpieczenie pamiątek po nim. Nie zrobił tego syn. Nie zrobiła tego również przyjaciółka i powiernica poety Lucyna Kotarbińska. Dlaczego? Niech powie o tym sama. Liczne adresy w artystycznych i kosztownych oprawach niektóre, upominki, listy, depesze widziałam w pustych już pokojach Asnyka, już po jego odejściu z tej ziemi, walające się w kurzu i pyle(…)
(…) Bo tak już chciało mieć prawo Boże,
Że i grzech na coś przydać się może… mówiła w którymś z wierszy Narcyza Żmichowska. Czemuż o tym zapomniałam, kiedy będąc sama w mieszkaniu Asnyka, patrzyłam na szeregi paczek powiązanych listów, których jednak ruszyć nie śmiałam, bo cudze. Grzech byłby się przydał i był usprawiedliwiony.
Imię moje tak przeszło jako błyskawica
I będzie jak dźwięk pusty trwać przez pokolenia.
Historia pokaże, że podobny los spotka jeszcze niejednego twórcę. Jeszcze wiele razy bezmyślność najbliższych zniszczy narodowe dziedzictwo.
Aneta Kolańczyk
tekst ukazał się w miesięczniku „Twórczość” w 2005 r.
Adam Asnyk i Stefan Otwinowski – Aneta Kolańczyk
Alma Mater spod znaku muz
Nie mogli poznać się osobiście. Jeden urodził się i umarł w niewoli. Drugi dorastał w wolnym kraju, ale naznaczonym piętnem jednej wojny, by za chwilę rzucić się w wir drugiej. Żyli w innej rzeczywistości, wśród innych ludzi i problemów. Dzieliło ich dużo, łączyło jeszcze więcej. Kaliska młodość, lata nauki w murach tej samej szkoły, wiek męski spędzony w grodzie Kraka, wreszcie talent i wybór literackiej drogi. To dużo czy mało? Zbyt mało, by dokonywać istotnych porównań, zbyt dużo, by tego nie zauważyć. Adam Asnyk i Stefan Otwinowski. Jeden był kaliszaninem z urodzenia, drugi z wyboru. Znali doskonale wszystkie łęgi nad Prosną, gdy w sztubackich mundurkach, wraz z pierwszym wiosennym słońcem biegali nad rzekę, upojeni młodością, z ufnością patrzący w przyszłość, pełni głębokiego przekonania, że życie i świat są naprawdę piękne. O poemacie młodości któż może na twe wspomnienie obojętnym zostać? Nie zostali obojętni, nie mogli, gdyż to, co najważniejsze w życiu zaczyna się w młodości. Ten bagaż pierwszych doświadczeń dźwiga się całe życie i jak ze źródła nieustannie z niego czerpie. I wraca się pamięcią do domu rodzinnego, do szkoły, do tamtych przyjaźni i tamtych miłości, nieśmiałych i delikatnych, podobnych do świeżo rozwiniętego kwiatu.
To, kim jesteśmy w życiu zależy od naszych zainteresowań, możliwości, potrzeb, to, jacy jesteśmy zależy przede wszystkim od tych, którzy kształtowali nas w młodości. Oprócz środowiska rodzinnego, ogromnie ważną rolę pełni tutaj szkoła. Asnyk i Otwinowski mieli szczęście. Uczęszczali do bardzo dobrej szkoły, z której musieli wynieść nie tylko gruntowną wiedzę, ale także uporządkowany system wartości.
Adam Asnyk rozpoczął naukę w trzeciej klasie w Wyższej Szkole Realnej w Kaliszu w 1849 roku. Niewiele wiemy o osiągnięciach w nauce przyszłego poety, prócz tego, co sam pisze w
Notatce biograficznej:
zapomniałem o poezji, a uczyłem się chciwie, szczególnie matematyki i nauk przyrodniczych. Jakkolwiek chorobliwy stan zdrowia przeszkadzał mi nieco w nauce, jednak przechodziłem zawsze z nagrodą lub listem pochwalnym z klasy do klasy[1]
Na podstawie dostępnych źródeł możemy jednak odtworzyć szkolne lata autora Snu grobów.
Wyższa Szkoła Realna powstała w Kaliszu w 1845 r., na miejscu zlikwidowanego gimnazjum filologicznego. Oprócz ogólnego wykształcenia na poziomie średnim szkoła dawała przygotowanie chemiczno – technologiczne. Nie było to bez znaczenia, gdyż Kalisz był ważnym ośrodkiem włókienniczym i szkoła o takim profilu mogła kształcić młodzież, która później znajdowała zatrudnienie w tym przemyśle.
W latach 1845 – 1854 inspektorem szkoły był profesor Karol Beithel[2]
Program nauczania realizowany na 32 godzinach tygodniowo obejmował następujące przedmioty: religię ( w zależności od wyznania ucznia rzymsko-katolicką, ewangelicką lub prawosławną), język rosyjski, język polski, język łaciński, arytmetykę z buchalterią, geometrię, kaligrafię, rysunki, trygonometrię, algebrę, technologię chemiczno – mechaniczną, geometrię opisującą, wiadomości z historii powszechnej, geografię matematyczną, fizykę ogólną, zoologię, botanikę, mineralogię, mechanikę ogólną, wiadomości z nauk przyrodniczych i higieny[3].
Dodatkowym przedmiotem nieobowiązkowym była muzyka. Działała szkolna orkiestra i chór.
Uczniowie otrzymywali cenzury, co 1 – 1,5 miesiąca, stopnie okresowe wyrażano cyframi arabskimi (2; itp.), przy rocznych dodawano jeszcze ułamki dziesiętne
( np. 4,25 lub 2,35 itp.)
Egzaminy promocyjne i końcowe odbywały się komisyjnie, w skład komisji wchodzili dwaj nauczyciele i inspektor.
Uczniom klas IV stawiano dodatkowe wymagania, bowiem ukończenie 4-rech oddziałów Wyższej Szkoły Realnej było równoznaczne z uzyskaniem wykształcenia na poziomie powiatowej szkoły realnej.
Kto chciał uzyskać świadectwo maturalne, czyli tzw. patent musiał uczyć się jeszcze 2 lata by zdać egzamin końcowy z 21 przedmiotów.
Szkoła dbała o morale uczniów, stosując za niewłaściwe zachowanie różnorakie kary:
Karano za uczesanie „po kobiecemu”, na co władza szkolna szybko reagowała, nakazując woźnemu włosy „od ręki spuszczać” tj. obcinać bądź w kancelarii bądź na korytarzu szkolnym.
Odsiadywano „kozę” za fanfaronadę po mieście, za odwiedzanie „handlów”, za palenie fajek i cygar, za zawieranie niestosownych przyjaźni itp.[4]
Uczniowie pilni i wzorowo się sprawujący byli nagradzani.
Strojem obowiązującym w szkole był granatowy mundurek, zapinany na dwa rzędy posrebrzanych guzików z wysokim amarantowym kołnierzem. Tego samego koloru był też lampas u czapki. Każda czapka miała swój numer zapisany w dzienniku lekcyjnym. Obecność na zajęciach była skrupulatnie odnotowywana.
Nauka w szkole była płatna ( w klasach młodszych było to 4 rs, w klasach starszych – 8, w roku szkolnym 1851/52 świadczenie roczne wzrosło w klasach starszych do 15 rs a klasach młodszych do 8).
W latach 1845 – 62 w szkole uczyło 38 nauczycieli, do najwybitniejszych należeli: polonista Sylwester Kinicki, matematycy – Jan Kluczewicz, Cyprian Laudyn, Ignacy Kowalski oraz nauczyciel religii ksiądz Józef Herbich.
W roku 1853 przyszły poeta kończy szkołę i uzyskuje patent uprawniający go do rozpoczęcia studiów wyższych.
Studia rozpoczyna jednak dopiero jako 18-to latek jesienią 1856 r. Zgonie z wolą ojca zapisuje się wówczas do Instytutu Agronomicznego w Marymoncie pod Warszawą.
Nie odpowiada mu jednak ten rodzaj studiów.
W następnym roku wstępuje do nowo otwartej w Warszawie Akademii Medyczno – Chirurgicznej.
Tu kończy się dzieciństwo Asnyka. Pisklę wyfruwa z gniazda, po to by już nigdy do niego nie powrócić. Będzie jeszcze przyjeżdżał na wakacje do roku 1860, kiedy to jego rodzice przeprowadzą się do Warszawy.
Wyjazd na studia kończy sielskie czasy spędzone w domu rodzinnym. Kończy się również w życiu poety spokój, nad którym czuwali troskliwi rodzice.
Po latach Adam Asnyk napisze do rodziców z Drezna 9 listopada 1863 r
(…) „lecz i tu i tam, za morzem i wszędzie
gdzie tylko poślę przed sobą myśl biedną
wszędzie mi smutno i wszędzie mi jedno
i wszędzie mi źle i wiem, że źle będzie” [5]
Ale co robić, trzeba upychać życie jak można, kiedy nie chce samo wartkim toczyć się strumieniem. To, co się nazywa wlec swoją egzystencję jak kamień za sobą powinno być głównym przedmiotem szkoły życia i zadaniem filozofii praktycznej, a nie wyszukiwanie celów, które się nie odnajdują, lub, których dopiąć niepodobna (…)[6].
Stary gród nad Prosną „ święty i czysty” kraj lat dziecinnych pozostanie w sercu poety. Będzie do niego wracał w listach. Wróci również w twórczości.
W 1869 r. powstaje pismo „ Kaliszanin”. Jednym z założycieli Gazety był Adam Chodyński. On to właśnie zwrócił się do Asnyka z prośbą o przysłanie wiersza, który chciał wydrukować w nowo powstałej gazecie. Asnyk przysyła wiersz pełen tęsknoty za cudnym krajem lat dzieciństwa, gdzie leżały porzucone przezeń skarby: miłość rodzinna, wiara naiwna, czystość uczuć i świeżość wrażeń.
Ów utwór zatytułowany Rodzinnemu Miastu ukazał się w Kaliszaninie 7 lutego 1870 r. Jeden wiersz poświęcony grodowi nad Prosną, jakże mało. Nie znaczy to jednak, że poeta nie czuł się kaliszaninem. Był nim i pozostał do końca życia.
W 1896 r. upływało trzydziestolecie twórczości Adama Asnyka.
„ Rodzinny gród poety prastary Kalisz, nie mógł nie przyjąć udziału w hołdzie dla swego „syna i brata”·.
Kaliszanie wysłali Asnykowi dnia 26 grudnia 1896 r. jako dar jubileuszowy Album widoków Kalisza z dedykacją i listem Stefana Gillera oraz podpisami wielbicieli.
6 stycznia 1897 roku w numerze 2 „ Gazety Kaliskiej” wydrukowany został list Adama Asnyka z odpowiedzią i podziękowaniem za ów podarunek.
List ten został napisany rok przed śmiercią a słowa w nim zawarte najlepiej świadczą o głębokiej więzi poety z grodem nad Prosną
Drogi mój Stefanie.
Wśród dowodów pamięci i przyjaźni, jakie z wielu stron otrzymałem, do najdroższych sercu mojemu należał list Twój, który poruszył cała falę jasnych, słodkich i rzewnych wspomnień.
Błogie czasy dzieciństwa, szkolne ławy, rodzinne miasto, ognisko domowe, przyjaciele, koledzy, starzy rodzice, wszystko to naraz odżyło w pamięci mojej.
Ty, towarzysz młodości, brat po piórze wyciągnąłeś rękę z mroków przeszłości i dałeś mi chwile nieopisanego wzruszenia, w którem upajająca słodycz wspomnień walczyła z melancholią starości (…)
(…) Pierwsze miejsce w mym sercu zajmują przede wszystkim drodzy moi Kaliszanie, Ty, więc zechciej być tłumaczem moich uczuć dla nich.
Powiedz im, że pamięć i życzliwość macierzystego grodu dała mi u schyłku życia wrażenie uścisku i błogosławieństwa matki, które ze czcią, i wdzięcznością, jak syn przyjąłem (…)
(…) Cieszę się jak dziecko, otrzymanymi widokami Kalisza i podziwiam, żeście instynktem serca wiedzeni, odnaleźli właśnie to, co mnie najwyższą rozkosz sprawić mogło…
Bóg wam zapłaci za ciepło serc waszych, którem mnie ogrzeliście. Ściskam Cię najserdeczniej a razem z Tobą wszystkich, wszystkich.
Wasz zawsze duchem syn i brat
Adam Asnyk
. W tym miejscu chciałabym poświęcić trochę uwagi przyjacielowi z ławy szkolnej Asnyka, temu trochę zapomnianemu już poecie, pisarzowi, dziennikarzowi i nauczycielowi.
Stefan January Giller urodził się 2 września 1833 roku w pobliskim Opatówku.
Uczęszczał do Wyższej Szkoły Realnej w Kaliszu. Ze szkołą tą związał swoje życie, pracując w niej jako nauczyciel języka polskiego i historii. W czasie wzmożonej rusyfikacji gorliwie pracował nad zachowaniem ojczystej mowy i znajomości literatury polskiej wśród uczniów.
Choć twórczość Gillera nie zyskała takiej sławy i uznania jak poezja Asnyka, to jednak kilka utworów wartych jest wspomnienia. Stefan z Opatówka, bo takiego pseudonimu używał zadebiutował w 1859 roku na łamach warszawskiego periodyku Klejnoty Poezji Polskiej utworem zatytułowanym Modlitwa młodej matki .Wiele utworów Stefana Gillera ukazało się w Czytelni Niedzielnej z 1862 roku, redagowanej w Warszawie przez brata Agatona, znanego działacza politycznego, publicysty i historyka.
W 1908 roku powstał poemat epopeiczno – liryczny zatytułowany Kalisz, w którym oprócz wierszowanej historii miasta Giller przedstawia lata szkolne spędzone wspólnie z Adamem Asnykiem. Posłuchajmy:
Z kurzawy bojów, gdzie się przez ścierniska
Oprząd skrwawiony po poległych wiesza,
Gdzie wzrok martwieje a dech ból zaciska
Młodych pieśniarzy występuje rzesza(…)
Dwoje młodziaków, przez Kalisza bruki,
Za oną rzeszą, na jej końcu prawie
Szło z seksternami na kursa nauki
I wnet na jednej znalazło się ławie…
Siedli przy sobie jak bracia rówieśni,
Po jednej matce, po narodu pieśni(…)
Młodszy z pieśniarzy był rodem z Kalisza
Na świat przyjęły go prastare mury…
Starszy z bliskiego pochodził zacisza.
Przybył zza lasu, zza Winiarskiej góry,
Przez stróżkę barwną, jak nitka tęczówka,
Z małego gniazdka, z miasta Opatówka…
Młodszy miał imię i serce Adama…
Z brzozy płaczącej na mogile lutnię,
Co jak słowiczek odzywa się sama,
Radość swą nawet wylewając smutnie…
Toteż, w pierś wziąwszy wszystkie czucia bliźnie,
Mistrzem nad mistrze stał się był w Ojczyźnie.
Starszy był polskim przewodnikiem młodzi
Do prawdy słońca, co rozkuwa z oków.
Strzegł serca duchy od fałszów powodzi,
Która się lała z ust nowych proroków…
Śpiewał… by wytchnąć w samotni ukrycia,
Jako ptak w liściach pośród gradobicia.[7]
Stefan Giller zmarł 27 stycznia 1918 roku nie doczekawszy upragnionej wolności. Został pochowany w rodzinnym grobie na cmentarzu parafialnym w Opatówku.
Stefan Otwinowski kaliszaninem nie był, urodził się 3 marca 1910 roku w Pyzdrach (miejscowości malowniczo położonej nad Wartą ok. 60 km od Kalisza). Dzieciństwo spędził w Grodźcu, gdzie ojciec był właścicielem apteki. Do Kalisza przyjechał w 1926 roku i rozpoczął naukę w gimnazjum, noszącym już wówczas imię Adama Asnyka. W piątej klasie ciężko zachorował na płuca. Występujące powikłania zagrażały nawet jego życiu.
O swojej chorobie i początkach pisarskiego powołania mówi sam Otwinowski w opowiadaniu Jak zostałem pisarzem. Jak? Bardzo po prostu. Żyłem przecież między ludźmi, chodziłem do szkół, w których młodzi lubią próbować na zmianę sportu i sztuki. Byłem nawet niezłym sportowcem. Ale w piątej gimnazjalnej choroba odsunęła mnie od boiska. Zostały książki i papier. Papieru przed wojną było dużo. Jeszcze więcej niż dzisiaj. Kiedy wstałem z łóżka – po roku – straciłem formę fizyczną, intelektualiści przyjęli moją formę umysłową.[8]
Twórczość literacka młodego Stefana trafiła na podatny grunt szkolnego czasopisma Świt. Nie było to pisemko „asnykowskie”, ale wychodzące w innym kaliskim gimnazjum im T. Kościuszki. Redaktorem naczelnym Świtu był Włodzimierz Pietrzak, późniejszy znany pisarz i eseista. Prasa uczniowska w okresie międzywojennym przeżywała w Kaliszu lata swojego najlepszego rozwoju. Świt ukazywał się co miesiąc od 1924 roku. W 1931 roku Koło Literacko-Naukowe działające w gimnazjum im. A. Asnyka rozpoczęło edycję własnego czasopisma zatytułowanego Sztubak. W grudniu 1933 roku nastąpiło połączenie Świtu i Sztubaka. Z obu tych pism powstał dwumiesięcznik Czyn i Słowo. Pieczę na tym periodykiem sprawował Międzyszkolny Komitet Redakcyjny, składający się z przedstawicieli wszystkich kaliskich szkół średnich.
Siedzibą redakcji była szkoła, do której uczęszczał redaktor naczelny, zmieniany co roku. Pierwszym redaktorem naczelnym Czynu i Słowa został „ asnykowiec” Józef Garliński.
Czasopisma szkolne stanowiły korzystny grunt dla aktywności twórczej uczniów. Wielu późniejszych pisarzy, dziennikarzy, historyków itp. debiutowało na łamach gazetek szkolnych.
Kolega z klasy Stefana Otwinowskiego Jan Werner we wspomnieniowej książce o pisarzu tak opisuje powstanie Sztubaka.
„Świt” miał charakter publicystyczno – dyskusyjny, a na okładce gumoryt Tadeusza Kulisiewicza, przedstawiający stylizowaną łanię w prostokątnym otoku liści laurowych. Nas, humanistów od „Asnyka”, wabiły wzory patrona, a także zainteresowania spod znaku wielu muz. Toteż na następny rok szkolny przygotowaliśmy wydanie własnego miesięcznika. Miał
niepretensjonalny, a może jednak pretensjonalny tytuł „Sztubak”, okładkę bez winiety, jedynie do niektórych pozycji literackich dawał ilustracje Maryś Sulikowski, zresztą kościuszkowiec, późniejszy rektor Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej (…)
Nowele i opowiadania pisali m.in.: Jerzy Wiśniewski, Jerzy Koźmiński, który był redaktorem naczelnym, Włodzimierz Adamczyk, Aleksander Braude, Taras-Podkowiński, zwany Nuchymem, od bohatera swego utworu, a poległy potem pod Monte Cassino, Henryk Benke, znakomity klasycysta, bazgrzący tak nieprawdopodobnie, że był postrachem drukarni. Wiersze drukował Manas Kott. Otwinowski zamieścił kilka utworów prozą, podpisując je „Stef”.[9]
W twórczości Otwinowskiego dają się zaobserwować częste powroty do wspomnień kaliskich. Najpełniej jednak środowisko kaliskie przedstawione jest w powieści Życie trwa cztery dni. Pisarz kreśli w niej wizerunki członków swojej rodziny, atmosferę szkoły, do której uczęszczał i pracujących w niej profesorów.
. W powieści przeplata się ze sobą kilka wątków, życie rodzinne miesza się z życiem szkolnym. Obserwujemy, w krótkich scenkach, przedstawionych trochę karykaturalnie, ale bez złośliwości niektórych profesorów uczących w Gimnazjum im. A. Asnyka. Prezentację tych postaci rozpoczniemy od nauczyciela matematyki, Teodora Botnera ( w powieści nazywa się Depner), wychowawcy klasy, do której uczęszczał młody Stefan. Był od pokoleń kaliszaniniem, znającym wszystkie lęgi nad Prosną zdatne do palanta i wagarów, unikającym w swych spacerach „Kogutka”, czyli stawu w prastarym parku, by nie płoszyć młodych parek, również od pokoleń ciągnących tam na czułe spotkania. Masywnej budowy, miał już pięćdziesiątkę, krótko strzyżone na jeża włosy, binokle na nosie i lekką wadę wymowy – łatwo się zacinał.[10]
Kiedy w gimnazjum utworzono Koło Literacko Naukowe ( potocznie zwane Kaliną) Teodor Botner został jego opiekunem.
Mówiąc o asnykowskich profesorach nie można nie wspomnieć o prefekcie szkolnym księdzu Bolesławie Osadniku (powieściowy ksiądz Rosładnik). Był postacią wyróżniająca się w gronie pedagogicznym i całej szkole. Namiętny jałmużnik, wciąż zbierał datki na cele misyjne, propagandowe, ogólnoświatowe, krajowe i lokalne. Stale wskutek tego roztargniony, błyskawicznie trzeźwiał, gdy np. nie zgadzał się rachunek ze szkolnym ofiarodawcą. [11]
Dziełem księdza Osadnika była również szkolna orkiestra dęta, która co niedzielę prowadziła w karnym ordynku na mszę do kościoła św. Mikołaja. Bez jej udziału nie mogło się odbyć żadne ważniejsze wydarzenie w szkole. Otwinowskiemu powierzono zaszczytną funkcję tamburmajora orkiestry.
Z wielką sympatią przedstawiony został także profesor muzyki, kierownik chóru szkolnego Władysław Niedojadło ( w powieści Niedopiło).
W debiutanckiej powieści Otwinowskiego występuje jeszcze jedna postać – tajemniczy profesor Gillo. Ten nauczyciel przyrody pozostanie chyba jednak zagadką. W latach, w których Otwinowski uczęszczał do gimnazjum im. A. Asnyka nauczycieli przyrody było trzech: Tomasz Łysek, Stanisław Trojanowski i Wojciech Wacowski. Dziś trudno jest ustalić, który z nich mógł być podobny do powieściowej postaci. Tak jak w przypadku pozostałych profesorów nazwiska wymyślone przez autora niewiele różnią się od właściwych, tak w przypadku profesora Gillo nie nasuwają się żadne skojarzenia. Jednocześnie postać ta przedstawiona jest tak realistycznie, że wydaje się mało prawdopodobne by mogła być fikcyjna.
Lista profesorów byłaby niepełna bez polonisty Zygmunta Dzierżyńskiego (brat Feliksa). Jest on bohaterem innego utworu Otwinowskiego – opowiadania Nic więcej nie dało się ustalić. Autor nawiązuje w nim do słynnego przedstawienia Fantazego Juliusza Słowackiego. Wystawionego przez teatr amatorski, którego opiekunem i reżyserem przedstawienia był właśnie profesor Dzierżyński ( w opowiadaniu Dziurwiński).
Było to chyba w 1930 roku na wiosnę, kiedy Zygmunt Dzierżyński postanowił wystawić amatorskimi siłami „Fantazego” J. Słowackiego. Role męskie mieli objąć uczniowie od „Asnyka”, role zaś żeńskie panie z kaliskiego towarzystwa. Uczennice – czy to od „Anny Jagiellonki”, czy też „nazaretanki” – musiałyby mieć pozwolenie od swoich przełożonych. Reżyser nie chciał zapewne brać sobie na kark dodatkowych kłopotów, tym bardziej, że w owych czasach wszelka koedukacja (poza zaczątkami szkół powszechnych) nie istniała, a stykanie się uczniów z uczennicami (i to w kulisach teatralnych!) budziłoby drobnomieszczańskie, minoderyjne komeraże i zastrzeżenia.[12]
Egzamin dojrzałości zdał Otwinowski w 1931 roku. W następnym roku wyjechał na studia do Warszawy, kończąc swój stały pobyt w grodzie nad Prosną.
Wspomnienia kaliskie przewijają się całą twórczość pisarza. Nawet w Notesie Krakowskim, utworze, który jest swego rodzaju kroniką dziejów Krakowa pojawiają się wzmianki o Kaliszu. I choć z grodem Kraka pisarz związał swoje życie na dłużej, to spacerując po słynnych plantach przypomina sobie aleje kaliskiego parku.
W parku był bulwar nad Prosną. Chodziło się tym bulwarem na cudowny spacer – bulwarem długim, kopulastym, wchodzącym swym zielonym obwodem w błękit ciasnego widnokręgu … Tak było w przyrodzie. Obraz zamykał się ciasno – pięknie, kontemplacyjnie. Dziś tamtą kontemplację poszerzam tęsknotą. I mnie bardzo często „droga wiedzie do starego grodu, otoczonego ramionami Prosny”…
I nie tylko dziś, kiedy piszę do Kalisza – ale prawie zawsze, gdy piszę.
Kalisz. Daleko – ale spotykam się z nim często. W obrazach, które wspomagają wyobraźnię, czułość, przyjaźń – a więc: literaturę.[13]
Byli i inni wybrańcy muz, wywodzący się z kaliskiej Alma mater jak choćby: Aleksander Braude, Jan Czarny, Alfred Dreszer, Edward Fiszer, Tadeusz Petrykowski. Choć gwiazda ich twórczości świeciła słabiej warci są przypomnienia i wart przypomnienia jest fragment wiersza jednego z nich, stanowiący piękne podsumowanie;
Kłaniam się dalekim kaliskim mym dniom,
Kłaniam się pięknie i nisko,
Ich górnym nadziejom, kolorowym snom,
Tak to już dawno, a przecież tak blisko…
I kłaniam się kaliskim mym dniom w szkole,
Pokłonem pięknym i niskim,
Lecz za wspomnienia płaci się obolem,
Aby to dawne znów stało się bliskie…[14]
Aneta Kolańczyk
artykuł ukazał się w „Przeglądzie Wielkopolskim”
[1] A. A s n y k Notatka biograficzna zamieszczona w Przeglądzie Literackim 1897 r., nr. 19/20
[2] Karol Beithel – jak podaje Kaliszanin z dnia 5 listopada 1875 r – zmarł w Piotrkowie 9 października 1875r. 3 listopada tego roku w murach farnej świątyni ( dziś bazylika św. Józefa) odbył się akt żałobny. W jeden z filarów kościoła została wmurowana marmurowa tablica z napisem : śp. Karolowi Beithlowi inspektorowi szkół kaliskich ukochanemu ojcu młodzieży na cześć i pamięć pedagogicznych i obywatelskich jego zasług koledzy i uczniowie ten kamień położyli. W chwili obecnej ta tablica nie istnieje.-
23 Szkoła Kaliska. Dzieje I Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka w Kaliszu pod redakcją Edwarda Polanowskiego. Kaliskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk 1993r s.87.-
[4] Tamże.-
[5] Cytat z poematu Juliusza Słowackiego „ W Szwajcarii” nieco zmieniony przez Asnyka.
[6] Listy Adama Asnyka – Archiwum Literackie tom XVII. Zakład Narodowy Ossolińskich. PAN-1972
[7] S. G i l l e r Kalisz w Strofy wierne Prośnie, Kalisz 2001, s. 50 – 51.
[8] S. O t w i n o w s k i Nic więcej nie dało się ustalić i inne opowiadania Kraków 1982 r s. 266.
[9] Sceptyk pełen wiary. Wspomnienia o Stefanie Otwinowskim, Kraków 1979, s.40.
[10] Sceptyk… op.cit. s.37
[11] Ibidem s.21.
[12] Sceptyk… s.28.
[13] S. O t w i n o w s k i Kalisz z oddali, Kalisz 1947, s. 15
[14] A. D r e s z e r Pokłon kaliskim dniom, w Strofy… op. cit. s. 134.