POLSKA W CIENIU – Karol Maliszewski m.in. o Łyżce Mleka

(…)

Inny model (choć pasja jakby znajoma) oddolnego działania literackiego wykształcił się w Kaliszu. Tu mniej ważne jest młodoliterackie getto, a bardziej czerpanie z tradycji, dla której powstająca na miejscu literatura staje się pasem transmisyjnym. Nowe życie, które tu gwałtownie zaczęło kwitnąć, miało wiele wspólnego z tym starym i zapomnianym. Mam na myśli niegdysiejszą tutejszą bujną kulturę, powstającą z wielonarodowej mieszaniny, do której po latach spontanicznie nawiązali aktywiści Stowarzyszenia Promocji Sztuki „Łyżka Mleka” z poetką Izabelą Fietkiewicz-Paszek* na czele. Myślę też o zapomnianej pisarce, Wandzie Karczewskiej, która stała się dla kaliskich poetów i ich sympatyków przewodniczką w emancypacji tego, co zepchnięte i wykluczone. Próba ponownego wrzucenia jej twórczości do obiegu unaoczniła mechanizmy funkcjonowania życia literackiego, zbyt machinalnie wykluczające to, co w porę nie zostało rozpoznane i wypromowane.

A zaczęło się dość skromnie. Pod koniec 2010 roku nowe stowarzyszenie uzyskało wpis do KRS, „skupiając ludzi, którzy czują potrzebę tropienia, organizowania i zagospodarowywania literackiej, muzycznej, plastycznej i każdej innej artystycznej przestrzeni wokół siebie”. Szybko okazało się, że kaliska przestrzeń szczególnie nasycona jest historią i jej przenikliwymi głosami. Przynajmniej raz w roku wraca się do dawnego Kalisza, w którym żyli Polacy, Rosjanie, Żydzi, Niemcy, Ormianie, Grecy. „Żyli, nawet jeśli nie ze sobą, to obok siebie. Nie przeciw sobie. Dzisiaj nie ma tamtych ludzi ani miejsc, które należały do nich i do ich kultury. Nie pozostało niemal nic. Próbujemy szukać tego niemal” – czytam na stronie stowarzyszenia. Idea powrotu i nawiązywania legła u podstaw imprezy o nazwie Kaliski Tygiel Kulturowy. W jej ramach najpierw odbył się cykl spotkań pod hasłem „Była tu kiedyś ulica Złota”, uwieńczonych spektaklem „Świat unicestwiony”, potem odkryto i zaprezentowano rękopisy Melanii Fogelbaum („Drzwi otwarte na nicość”), we współpracy z gminą Koźminek zorganizowano koncert „Rozmark Cafe. Ogrody pamięci”, zaprezentowano spektakl „Siedem źdźbeł” na podstawie poezji Awroma Suckewera, a z ideą wielokulturowego dziedzictwa dotarto również do uczniów kaliskich szkół, wciągając ich do udziału w konkursie literackim „Na jednej ziemi”. Rozstrzygnięcie ostatniej, trzeciej, edycji połączono ze spotkaniem z Jehudit Kafri, autorką książki o Zosi Poznańskiej.

Mój kontakt z „kaliskim fermentem” wiązał się z postacią Wandy Karczewskiej, brałem udział w Ogólnopolskim Festiwalu Poetyckim jej imienia. Odbyło się już kilka edycji. Co roku wznawiana jest kolejna książka tej niesłusznie zignorowanej przez historię literatury kaliszanki, towarzyszą jej nowe omówienia i dyskusje, młodzież recytuje fragmenty utworów albo tworzy spektakle na podstawie jej książek. Mnie przypadła przyjemność przeczytania i swobodnego zinterpretowania powieści zatytułowanej „Głębokie źródła” (wydanej w 1973 roku). Początkowo miało być tylko wypełnienie polonistycznego obowiązku, lecz wkrótce dałem się porwać, czując dziwne pokrewieństwo z książką, co wypowiada świat i jednocześnie kontestuje warunki wypowiadania określane przez stereotypy, nawyki i uproszczenia. I na koniec wznosi się ponad te warunki, przekracza, przebija się przez uprzykrzoną mgłę i mlaszczące błoto. Pełnia ludzkich doświadczeń sprzęgła się niemal idealnie z perfekcją ambitnych poszukiwań artystycznych.

A więc w PRL-u i takie książki pisano. Takie, które swą strukturą mówią dobitnie, że literatura linearna i „poprawna” nie jest w stanie sprostać wewnętrznej szamotaninie i pogmatwaniu życia. Żeby dobrze oddać skomplikowaną i w gruncie rzeczy niedocieczoną prawdę, a wręcz cały szereg prawd i półprawd, trzeba rzucić na szalę wszystko, łącznie z ryzykiem niezrozumienia szaleńczej gry przeprowadzanej w onirycznej gorączce. Bo to dzieło z kategorii tych, co się otwierają i zaraz zamykają. Ufają literaturze i możliwości porozumienia, a jednocześnie porządkowi takiej komunikacji zaprzeczają. Na oczach czytelnika trwa neurotyczny proces odsłaniania wnętrza międzyludzkich powiązań, bada się je i naświetla, kawałek po kawałku, i zaraz przysłania, zaciemnia, jakby podważając sens całej procedury. Szkoda, że o Karczewskiej milczą podręczniki – inny kanon podsuwa się nam pod nos – i że w swoim czasie tego dzieła nie dojrzał Henryk Bereza, i oficjalnie nie uczynił z autorki prekursorki rewolucji artystycznej w prozie. Odkrycie tym bardziej cenne, że obecnie żadne wydawnictwo nie przyjęłoby tego do druku, tłumacząc się niemożnością wypromowania, sprzedania i osiągnięcia zysku. Dzisiaj Karczewska musiałaby wydać książkę za własne pieniądze gdzieś w Garwolinie i nie doczekałaby się przed śmiercią żadnej recenzji (nie tylko z powodu wstrętu do układów).Odnosi się w związku z tym przykre wrażenie dotyczące obecnej sytuacji ambitnej literatury. Czyżby PRL-owski cenzor miał mimo wszystko więcej dla niej serca niż dzisiejszy wydawca i piszący na jego zlecenie krytyk? Jednak jakiś poziom obowiązywał. Przy okazji walki z nieprawomyślnością dostawało się szmirze i tandecie. Mówiąc inaczej,w owych mitycznych czasach traktowano literaturę poważnie i ona też owej powagi wymagań mogła być pewna; czy nie na tym opierały się jej pomysłowość, rozmach, finezja, a może nawet geniusz? Tak, geniusz. Same wielkie słowa przychodzą na myśl po porównaniu z tym, co dzisiaj cedzi się przez marketingowe sito, a następnie grubą, błyszczącą warstwą odkłada na księgarskich półkach. Proszę, jakie to paradoksalne myśli mogą człowiekowi przyjść do głowy na tych prowincjonalnych festiwalach. O jakiej prowincji mowa, o jakim cieniu, skoro stoimy w pełnym blasku, będąc gdzieś blisko istotnych, poruszających do głębi działań? 

link do artykułu Karola Maliszewskiego na łamach Dwutygodnika