Głębokie źródła

Julian Rogoziński, Literatura, 1973

Z grupy osób zastygłych na „landszafcie rodzinnym” Wanda Karczewska wyodrębniła specjalnie, wskrzesiła i wyprowadziła w świat cztery postacie, zmuszając je do akcji dla jej zamysłów pisarskich najsposobniejszej. Główne więc dramatis personae to narratorka – Maria Kamieniarz, jej rodzice – Piotr i Małgorzata, oraz ciotka – Wiktoria Zawiślak, uczona garbuska, z którą literatka Maria prowadzi przez cały ciąg powieści dialog stanowiący tutaj oś kompozycyjną. Pozostali bohaterowie Głębokich źródeł – rodzeństwo narratorki, jej macocha przezywana Jezuskiem, krewni i znajomi – chociaż naszkicowani wyraziście i z precyzją krążą tylko w orbicie tych czworga i pełniąc raczej rolę jedynie statystów, bądź pojawiają się na scenie, bądź z niej schodzą w miarę potrzeb treści wielowątkowej i zawiłej, ale w każdym calu spójnej.

Karczewska, wróciwszy do swojej teorii i praktyki wizerunku otwartego, wdrąża się teraz w jego fundamenty mnożąc go przez cztery – Piotr, Małgorzata, Maria, Wiktoria – owo zaś zwielokrotnienie wzbogaca o głębinowe sondaże. Najcenniejszym ich wynikiem są w omawianej tu powieści ustawiczne interferencje czasu (a właściwie czasów) obiektywnego i subiektywnego zachodzące w każdej z tych czterech osób od siebie współzależnych. Z tej współzależności, z tego poczwórnego splotu lat przeżytych niegdyś i przeżywanych dzisiaj rodzi się w Głębokich źródłach obalenie konwencji czasu – Autorka nie dopuszcza jednak, by wyłaniał się chaos. Metodycznie, sporządzając jakby powieściowy collage, Karczewska nawarstwia klisze trzech okresów (czas przedwojenny, okupacyjny i powojenny), ale tak, by negatywy te oglądane pod światło nie tworzyły zaciemnień, a przeciwnie – klarowność obrazu, i tym sposobem wydobywa na jaw powinowactwa między zdarzeniami aktualnymi i takimi, które należą już do przeszłości. Ale jest to przeszłość tylko pozorna, jedne bowiem zdarzenia żyją z drugich w niekończącym się nigdy procesie wzajemnych oddziaływań.

Ów ciąg porównań perspektywicznych i skrupulatnie przez Karczewską przesiewanych i klasyfikowanych, dociera istotnie do sekretów jaźni. Autorka dociekając pierwszych przyczyn konfliktu, który nurtuje dwie spokrewnione ze sobą rodziny – mieszczańskich Kamieniarzów i chłopskich Zawiślaków – przechodzi od analiz socjalnych do psychologicznych, ale dopiero w momencie, kiedy wyczerpią się zasoby i możliwości pierwszej z tych dyscyplin. I tak eliminując kolejno dane „zewnętrzne” stwierdzi jakby w oparciu o tezy Junga czy Bachelarda, że wieczyste nieporozumienia między rodzicami Marii wynikały ze sprzeczności ich archetypów: w psychizmie Małgorzaty dominował żywioł wody, w psychizmie Piotra – ziemi, usymbolizowanej tutaj przez rybę i chleb.

Wyławiając z pamięci mikroskopijne obrazy, które same przez się harmonizują lub kolidują ze sobą – właściwość tę Nathalie Sarraute nazywa tropizmami – Karczewska komponuje z nich kluczowe sceny Głębokich źródeł, sceny najczęściej okrutne lub namiętne z wytyczonym zawczasu celem poznawczym: kim była Małgorzata, a zwłaszcza kim był Piotr? W żmudnej i drobiazgowej pracy nad oboma tymi wizerunkami Autorka przechodzi od stylizacji do prawdy, tworząc – i tu znów nasuwa się na myśl Nathalie Sarraute, jak się zdaje Karczewskiej dość bliska – portrety nieznajomych, portrety o twarzach „nieprzystających do siebie, porozbijanych we własnych przekazach, pokawałkowanych w naszej ludzkiej pamięci”.

Ale przejście od stylizacji do prawdy jest w portrecie Małgorzaty, która zginęła w Oświęcimiu, tyleż brutalnie co jednoznacznie, jej bowiem mit składa się z elementów autentycznych w przeciwieństwie do mitu Piotra, człowieka o płytkiej i sztucznej osobowości. Była dla mnie zawsze czymś raczej niepojętym kariera, jaką zrobił w Polsce Colas Breugnon, opój zapewne sympatyczny, ale postać literacka dość tandetna i papierowa. Przeflancowany z rodzinnej Burgundii do Głębokich źródeł zalewa się winem (nie gardząc i owocowym, którego Colas nie wziąłby przecież do gęby!) i para się po dyletancku rozmaitymi rzemiosłami, słusznie ponosząc klęskę za klęską. Nie przekonuje nas Maria przypisująca temu rozhisteryzowanemu blagierowi cechy demiurgiczne tyle w naszych oczach warte, co i jego koszmarna francuszczyzna, którą przekazał córce; biedaczka nie wie nawet, kiedy i jak stosować słówko merde. Niemniej, ów pretensjonalny cymbał wywodzący się z Rollandowskiego wzorca rzekomo krwistego, ów zlepek podejrzanych „tropizmów”, stanowi żywą egzystencję, niekłamany „portret nieznajomego”, autentyk paradoksalny skomponowany bowiem z fałszywych składników.

Właściwy więc temat Głębokich źródeł to zagmatwana gra pozorów i prawd, której reguły Karczewska stara się wykryć i zdefiniować in effigie – na nowych otwartych wizerunkach istnień ludzkich. Powoławszy je do życia, wysyła w świat opatrzone takim oto wiatykiem: „Możecie zresztą na swój sposób egzystować dalej”. Po co? Żeby nigdy nie wygasł proces poznania – zdaje się odpowiadać Autorka.

Julian Rogoziński, Wyprawa w czas utracony, „Literatura” nr 25/71, 21.6.1973.

Włodzimierz Maciąg, Nowe Książki, 1973

Bardzo ambitna powieść. I bez wątpienia najlepsza w całym prozatorskim dorobku Wandy Karczewskiej. Obmyślona jako splot dwu przeplatających się tematów, gdzie „temat” rozumiany jest tak, jak się go rozumie w utworze muzycznym: motyw rozwija się i narasta uruchamiając rezerwy materiału, które z kolei przenikają do motywu równoległego, ale innego już, budowanego ponad tamtym. Ten drugi moty jest niejako „ważniejszy”, byłby jednak niejasny albo zbyt dowolny, gdyby się nie odwoływał do linii treściowej pierwszego. Ten pierwszy bowiem jest „ziemski”, życiowy, „realistyczny”, sprawdzalny, ten drugi natomiast prowadzi słuchacza-czytelnika ku sprawom innego rzędu, ku koncepcjom losu duchowego, ku określeniu postawy, ku problematyce egzystencjalnej. Na innej płaszczyźnie rozgrywa się, w innej tonacji, kto inny – bo to jest przecież powieść – jest jego nosicielem.  Bohaterami pierwszego „tematu” są postaci powieściowe, bohaterem drugiego podmiot poznający, a więc ktoś, kto wydarzenia próbuje uporządkować, zrozumieć, dać im znaczenie ogólne. Taką wielopłaszczyznową konstrukcję powieści uprawiał kiedyś Wilhelm Mach, pojawia się ona także w prozie Leona Gomolickiego. Proza Wandy Karczewskiej nie jest wprawdzie z tej samej szkoły; żywioły narracji, zwierzenia, liryzmu, nawet pewnego rodzaju gadatliwości – przemawiają tu bardzo silnie; pytanie inspirujące, punkt wyjścia dla całej konstrukcji, jest jednak to samo. Świat nie jest pisarzowi dany jako rzecz gotowa, świat się dopiero w jego odbiorze układa w pewien porządek. I to układanie się świata w porządek jest dla prozaika równie pasjonującym przedmiotem obserwacji jak samo życie in crudo. Niegdyś zachowywali pisarze te obserwacje tylko dla siebie jako tajemnice warsztatu. Ale Karczewska mówi, że to nie jest tylko sprawa „warsztatu”. O sensy chodzi, o znaczenia, a więc o sprawy dla pisarza najważniejsze. Ale przejdźmy już do rzeczy.

Tematem podstawowym w Głębokich źródłach są losy rodziny noszącej nazwisko Kamieniarzy. Piotr Kamieniarz przybywa do Polski jako reemigrant z Francji po pierwszej wojnie i tu żeni się z Małgorzatą Zawiślakówną, córką chłopską. Powikłane, a nawet burzliwe dzieje tego małżeństwa poznajemy w kolejnych fragmentach jako wspomnienia, opowieści i listy trojga ich dzieci, wśród których jedno zajmuje w powieści miejsce szczególne. Mianowicie córka, Maria urodzona na początku lat dwudziestych, zostaje pisarką. I to w jej świadomości właśnie, przede wszystkim, rozgrywa się sprawa zrozumienia losu rodziców. A poprzez sprawę losu rodziców rozgrywa się jeszcze inna: sprawa zrozumienia losu innego człowieka czy innych ludzi, a więc sprawa pisarza, poszukiwacza znaczeń, jego uprawnień, jego powinności, sprawa tego dramatu, jakim jest ustalanie prawdy. Zwłaszcza, że Maria ma w tych staraniach przeciwniczkę, młodszą siostrę nieżyjącej matki, Maria zdobywa i ustala swoją prawdę w sporze z Wiktorią, wbrew Wiktorii niejako, bo ciotka przy całej swojej inteligencji ma umysłowość skłonną do upraszczających schematów.

Najpierw jednak o Piotrze i Małgorzacie. Rysunek literacki tej pary bohaterów jest bardzo dobry, a nawet świetny i on stanowi w moim rozumieniu o wartości książki. Tradycyjne, „odwieczne” przeciwstawienie męskiej energii i zdobywczości i kobiecej refleksji uczuciowej, zyskuje tu bardzo bogate i niewątpliwie głębokie ujęcie, a co może najciekawsze, rysunek ten w interpretacji autorki nie zastyga w jakieś zobiektywizowane portrety duchowe, ale staje się rodzajem gry: wydarzenia wspólnego życia modelują te postacie wciąż jakby inaczej, dokładniej, w innym świetle. Pewne cechy usposobienia, pewne doświadczenia, są w obojgu stałe, ponad nimi jednak i wokół nich rozwija się interpretacyjna gra o hierarchię znaczeń i wartości, o ich los w końcu. Piotr jest człowiekiem o nagłych, czasem szalonych decyzjach, co w oczach oschłej wewnętrznie Małgorzaty czyni go egzaltowanym głupcem. Ale ustalenie, co tu jest rozwagą, a co egzaltacją, okazuje się następstwem perspektywy widzenia: przecież to Piotr właśnie w gwałtowności swojej jest człowiekiem szukającym instynktownie tych wartości, które Małgorzata nieopatrznie traci, które się jej z rąk wymykają. Przykład niezbyt może wyrazisty, ale istotny: rozwaga w sprawach doraźnych nie jest bowiem równoznaczna z umiejętnością budowania sobie losu. Raz się te wartości łączą, innym razem się dzielą, dialektyka tych zazębień jest ukryta, rozpada się niejako na odrębne człony: na usposobienie, na charakter, na mądrość. Czy Piotr jest mądry? Ależ nie – jeśli go sądzić poprzez jego dziwactwa. Ależ tak – jeśli spojrzeć na to, co za sobą zostawiał. Znaczenia nie są tu dane, znaczeń konstytuujących osobowość i los Piotra szukać trzeba na wciąż nowych, szerszych planach – w miarę zdobywania informacji. Tych różnych wersji Piotra jest sporo, Maria wie jednak, że jeden był tylko Piotr, tego jednego Piotra musi pojąć – bardzo subtelna robota literacka. Dlatego gotów jestem darować trochę konwencjonalne akordy, jakie słychać na końcu, kiedy już los Piotra zyskuje swój finał. Po tylu niezwykłych brzmieniach dominanta w C-dur wydaje się niemal kaprysem przekory.

Niemniej ciekawym rysunkiem jest portret Małgorzaty. Chłopskie, ambitne i zdolne dziecko szuka swojej drogi w sposób niejako wykalkulowany, chytry i ta chytrość wpędza Małgorzatę, kiedy jest już żoną w konflikty z mężem, w nieporozumienia z dziećmi. List napisany przed śmiercią w obozie koncentracyjnym, list, który dochodzi do rąk Marii po wielu latach, rzuca zupełnie inne światło na postać matki i pozwala rozumieć wszystkie wcześniejsze perypetie z głębszej, egzystencjalnej perspektywy. Upór Małgorzaty, jej oschłość czy nawet zaciekłość, okazują się zastępczym i fałszywym sposobem poszukiwania miłości. Frapująca mauriacowska postać.

Kształtowanie i porządkowanie losów rodziny Kamieniarzy rozgrywa się, jak już wiemy, poprzez sprawę pisarskiego powołania Marii, córki Piotra i Małgorzaty. To Maria opowiada nam o wszystkim, Maria, która z jednej strony zachowuje pamięć osobistych nieporozumień z rodzicami, jakichś własnych powikłań i urazów, pytań o własną rolę, o własne zobowiązania wobec rodziców – z drugiej zaś pragnęłaby całą sprawę przenieść w inny, literacki wymiar, pragnęłaby w rodzicach widzieć nie tyle kochane osoby z ułomnościami, ile wielkie postaci rozgrywające różne warianty człowieczego powołania. Istotnie, chociaż nigdy wprost niewyjawiane lęki Marii na tym prawdopodobnie polegają: czy widzenie „rodzinne”, sentymentalne, czułostkowe, w swoisty sposób uprzedzone – nie zamaże, nie skrzywi, nie zniszczy w końcu wielkiej artystycznej koncepcji, ambitnej kreacji  powieściowej, czy córka jest w stanie przezwyciężyć w sobie córkę na rzecz wszystko wprawnie rozumiejącej, ale i na swój sposób „zimnej” pisarki? Wiktoria chciałaby uratować prostą i zrozumiałą wersję życia Piotra i Małgorzaty, Maria natomiast nie może na tym poprzestać, jej niepokój w tym względzie ma przecież inne, wcale nie rodzinne źródła, Wiktoria się tego domyśla, próbuje siostrzenicy wyperswadować – i na tym tle rodzi się ostra niechęć obu komentatorek do siebie.

Te stany lękowe Marii, jak również spór jej z ciotką, mniej mają w moich oczach literackiej malowniczości. A to dlatego zapewne, że pisarka wprowadza tu od początku pewien ton liryczny, ton skargi, ton egzaltowanego nieco zwierzenia, ton, który naszego zainteresowania Marią bynajmniej nie podsyca. Kiedy rozpoczynają się spory z Wiktorią, jesteśmy już uprzedzeni: ciężko toczyć się będzie ta rozmowa dwu zajadłych, niemłodych pań. Małe ambicje pokonania przeciwniczki przypomną o sobie raz po raz w sposób nazbyt natrętny. Zdaje mi się, inaczej mówiąc, że Maria zbyt łatwo utożsamiła tu problem na wskroś intelektualny (poszukiwanie prawdy o rodzicach) z czysto liryczną potrzebą dobijania się o swoją rację. Dlatego staje się Maria kilka razy gadułą, która nas trochę niecierpliwi.

Powieść jest najlepsza w swoich partiach środkowych, wówczas właśnie, kiedy pierwiastek epicki ogranicza komentarz obserwatorski, kiedy komentarz ten nas po prostu nie nuży zbyt długo. Samo wejście w materię, pierwsze kilkadziesiąt stron, nie jest szczególnie frapujące, potem jednak powieść bogaci się, ożywia, nabiera wieloznaczności, dalej już oderwać się od niej nie można. Przy końcu tętno trochę słabnie. W każdym razie jest to jedna z ciekawszych propozycji powieściowych ostatnich lat.

Włodzimierz Maciąg, Powieść rodzinna – w nowym ujęciu (z cyklu: Szkoła gustu), „Nowe Książki” nr 10/558, 31 V 1973 r.

Leszek Bugajski, Twórczość, 1973

Tę książkę mógł napisać tylko ktoś, kto głęboko przemyślał swe życiowe doświadczenia, kto jest silnie związany z doświadczeniami całego swojego pokolenia i przenikliwie potrafił z nich wyciągnąć wnioski, odważył się na podjęcie próby syntezy, nawet więcej, spróbował poszukać uwarunkowań takich, a nie innych zachowań członków swego pokolenia. To zamierzenia ambitne. W ich efekcie powstała książka nieprzeciętna, jedna z ważniejszych pozycji naszej literatury z ostatnich lat. Książka mądra i bogata w trafne spostrzeżenia, a przy tym – nienarzucająca gotowych odpowiedzi na stawiane pytania, książka odzwierciedlająca rzeczywistość nabrzmiałą problemami, ale nie usiłująca imputować czytelnikowi apriorycznych sformułowań. Z tych powodów Głębokie źródła są tak rzadko spotykanym w naszej literaturze zaproszeniem czytelnika do dyskusji, są próbą nawiązania autentycznego dialogu czytelnik-pisarz, dostarczają bogatego materiału do refleksji, niekoniecznie na tematy literackie.

Owe tytułowe głębokie źródła to miejsce, do którego każdy wcześniej czy później wraca, by „zmyć z siebie brud życia, brud świata, wchłonąć światło”, by nabrać sił do dalszego życia. Tutaj, za tym symbolem, kryje się przeszłość, cała tradycja rodzinna, wszystkie dawne przeżycia, zdominowane postacią ojca, widzianego początkowo na podobieństwo Colasa Breugnona, Starucha o niespożytych siłach witalnych. Właśnie wstrząs wywołany jego śmiercią powoduje swoistą dezintegrację osobowości bohaterki powieści – pisarki Marii. Ta jej sytuacja jest punktem startowym do wędrówki w przeszłość własną i osób bliskich. Nocne błądzenie Marii po mieście przypomina nieco wędrówkę Leopolda Blooma przez Nocne Miasto i jest jakby kłębkiem splątanych wątków, które dopiero później ulegają rozplątaniu i stopniowo wyjawiana jest prawda (prawdy?).

Celem nadrzędnym jest „dotarcie” do ojca (co można by interpretować w kategoriach freudowskich), ale w efekcie książka jest portretem Marii, portretem wielowymiarowym, nieograniczającym się do opisu jej sytuacji obecnej, ale wyjawiającym wszelkie uwarunkowania jej teraźniejszych poczynań, a nawet wyjaśniającym, dlaczego została tak, a nie inaczej wychowana przez rodziców, co było przyczyną przyjętych przez nich postaw życiowych. Jest to więc zarazem swoista saga rodzinna, ogniskująca się jednak wokół Marii i z jej punktu obserwacyjnego widziana – do niej wiodą wszelkie nici, jej osoba decyduje o stopniu, w jakim poznajemy inne postaci. I wszystko to ma znaczenie, bo Maria dokonuje na sobie i swojej przeszłości wiwisekcji, chcąc rozszyfrować samą siebie, poznać się, maksymalnie szczerze określić się i to uważa za pierwszy, niezbędny krok, jakiego musi dokonać pisarz. Dopiero potem może przystąpić do opisu świata. Są to wnioski, jakie Pani Maria wyciągnęła z wcześniejszej próby – nieudanej – napisania książki, której bohater miał być literacką transpozycją postaci jej ojca.

To obsesyjne dążenie bohaterki Głębokich źródeł do odsłonięcia prawdy zrodziło ideę „mówienia o pełni życia ludzkiego”, które jest „po prostu mówieniem także o rzeczywistości wewnętrznej człowieka, jego pragnieniach nawet nieuświadomionych, o prawdach utajonych w zakamarkach psychiki, wyrzucanych stamtąd do świadomości obrazami snu, zwidzeniami-marzeniami”. I Karczewska, której porte-parole jest zapewne Maria, konsekwentnie stosuje te założenia w trakcie pisania całej książki.

Prawda jest głównym tematem teraźniejszego planu Głębokich źródeł.  Dążenie Marii do odkłamania siebie zderza się bowiem z postawą jej ciotki, Wiktorii. Zasadniczo Wiktoria też dąży do prawdy, uznaje ją za naczelną zasadę swego postępowania, ale nie robi tego do końca, jak Maria, nie chce wcale poznać pełnej prawdy o sobie, zadowala się półprawdami, kamuflażem. Zataja pewne fakty, a więc jakby „kształtuje” swoją przeszłość w sposób jej odpowiadający. Jako snobistyczna intelektualistka patrzy na świat przez pryzmat lektur prac Eliadego, Lévi-Straussa, Fromma i innych modnych myślicieli, co oczywiście wyraźnie ogranicza jej pole widzenia.

Konflikt pomiędzy Marią i Wiktorią jest bardzo silny, stanowi jeden z wiodących wątków powieści i współgra z przemianami, jakie nastąpiły w naszym kraju. Pisarka nazywa je „polską Odnową”, okresem, kiedy postawa reprezentowana przez Marię stała się powszechnie obowiązująca, wywołuje to ogromny optymizm i entuzjazm pisarki, nie łatwy, okolicznościowy optymizm, ale wynikający z autentycznego przejęcia się istniejącą sytuacją (Głębokie źródła powstawały w latach 1966-1971).

Natomiast plan retrospektywny powieści przedstawia dzieje rodziców Marii, rekonstruowane na podstawie jej własnych wspomnień, wspomnień innych członków rodziny, listów i pamiętników matki. Ich życie związane było z rodzącą się po pierwszej wojnie światowej państwowością polską, odbudową zniszczonego kraju, bo ojciec Marii był budowniczym, co również ma wartość symbolu (tym bardziej że gdy następuje klęska jego ideałów, zostaje producentem rzeźb nagrobnych). Rodzice żyli w stanie nieustannej wojny, ponieważ istniała zasadnicza rozbieżność ich życiowych celów. Wartością najwyższą dla ojca była praca oraz pomnażanie materialnego dobytku, dla matki zaś te wartości były tylko podstawą do dalszego rozwoju, do rozszerzania swoich horyzontów myślowych, do osiągnięcia „świata autentycznych wartości”. To, co dla ojca było celem, dla matki było zaledwie środkiem do osiągnięcia celów wyższych. Jest to zresztą konflikt powszechny i dzisiaj, i w czasach minionych, bowiem modele postaw przedstawione przez Karczewską mają wartość uniwersalną. I na mniej więcej tym samym polega odwieczny konflikt postaw literackich, w czasach rodziców Marii żywy jeszcze wspomnieniem wystąpień modernistów przeciwko pozytywistycznemu modelowi osobowości ludzkiej. I z tej walki przeciwstawnych postaw zrodzona jest Maria, szamocząca się pomiędzy rodzicami, Maria, człowiek dwudziestego wieku, doświadczona przez najtragiczniejsze wydarzenia naszych czasów, Maria – jedna z wielu Kolumbów (rocznik 20).

Książka Karczewskiej każe raz jeszcze z optymizmem popatrzeć na przyszłość literatury, o której ostatnio tak wiele mówiło się w niezbyt przychylnym tonie, ale dopóki powstawać będą tej rangi powieści, możemy być spokojni o lata następne. Tylko że Głębokie źródła są niestety zjawiskiem odosobnionym i – co jeszcze gorsze – jak dotąd, niezauważonym przez publiczność czytającą.

Mimo że Głębokie źródła są argumentem na korzyść literatury, one same są przeciwko literaturze, podważają jej autentyczność, prawdziwość, wyjawiają jej zakłamanie, przywiązanie do półprawd, ustawiczne zasłanianie się najróżniejszymi maskami, ucieczkę od istotnych tematów nurtujących wszystkich współcześnie żyjących. „… mówimy raczej merde […] niż wszystkie pierwsze prawdy, do których się zawsze w końcu dochodzi, bo pierwsze podstawowe prawdy zawsze, gdy się je nazwie słowami, są naiwne, banalnie proste, więc śmieszne, a my jak ognia boimy się śmieszności prostoty […], stąd tyle literatury szyderstwa, drwiny, grymasu […]; jacyśmy w niej nie-naiwni, intelektualnie dojrzali, jak ona nas osłania, ta maska szyderstwa, grymasu, zabawy-drwiny. Tak nieraz osłania, że w ogóle pod nią giniemy!” A temu zaprzeczyć nie można.

Leszek Bugajski, Zdzieranie maski, „Twórczość” nr 8 (337), sierpień 1973.

Stanisław Zieliński, Kultura, 1973

Książka stawia opór. Wydaje się bowiem, że będzie rejestrem chorobliwych stanów psychicznych, zapisem doznań z pogranicza snu i jawy, opowiadaniem kobiety wpędzonej bezsennością między halucynacje, przywidzenia i majaki. „Brak snu powoduje halucynacje, strzępki snu mieszają się z jawą, chory nie odróżnia ich, brak snu może doprowadzić do niepoczytalnych kroków, do samobójstwa, z braku snu można umrzeć (…) zobaczy pani, co się dzieje z człowiekiem najnormalniejszym, który nie sypia. Zachowuje się jak obłąkany, ludzie biorą go za chorego psychicznie, tego się pani przecież boi najbardziej, każdy się tego boi”.

Każdy ma swoje sny i swego szczura, przed którym ucieka we śnie i na jawie. Dlatego skłonni jesteśmy bagatelizować cudze strachy i lęki. Z łatwością pomniejszamy znaczenie sytuacji powodujących utratę spokoju, napinających nerwy do granic wytrzymałości, deformujących zwykły widok z okna.

W tak niekorzystnym, oględnie mówiąc, stanie ducha zastajemy bohaterkę powieści. Na cudze choroby mamy kopę patentowanych leków. Na cudze nieszczęście – zbawienną radę. Słuchamy więc z ulgą życzliwego i fachowego zalecenia: „Tak, ten zakład leczniczy w górach nad taką, małą, bystrą, graniczną rzeką wśród lasów; spokój, kojący klimat i pejzaż. Tam pomagają człowiekowi spać przez wiele tygodni, aby udręczony mózg mógł wypocząć od udręk. Nie, to otwarty zakład (…). Załatwię pani pobyt, mój przyjaciel jest tam naczelnym lekarzem, niech się pani nie boi niespokojnych snów, dadzą sobie radę, podleczą nerwy, wypocznie pani w ciszy, nabierze sił, odporności, dojdzie do równowagi i – wszystko będzie dobrze. Potem…” Potem – dobrze. To znaczy: ucichną głosy, znikną przywidzenia, ustanie chwiejba. Przeszłość wróci na swoje miejsce, zapanuje uznany porządek wśród ludzi i przedmiotów. Uznajemy słuszność dobrej rady. Kobieta podda się kuracji, a jak się porządnie wyśpi, obudzi się w krajobrazie prawdziwych barw i kształtów. Wszystko będzie dobrze! Któż śmie wątpić? A skoro nikt, to po co powieść?

Nie jest to jednak książka o chorowaniu i zdrowieniu. Trzeba odrzucić siatkę maskowniczą i cały kamuflaż zawarty w klamrze otwierającej Głębokie źródła. Trzeba pokonać pierwszy opór spowodowany spiętrzeniem informacji o stanie psychicznym bohaterki.

Wysiłek przynosi pełną satysfakcję. Książkę czyta się bez pokusy kartkowania lub odłożenia lektury na lepszy dzień lub kiepską noc. Co więcej, czyta się uważnie. Dzieje się tak, bo autorka z łatwością nawiązuje kontakt z czytelnikiem, wciąga w dyskusję, zachęca do polemiki. Lektura staje się rozmową, w której jest miejsce na racje i własne zdanie rozmówcy-czytelnika. A to – kojący plaster na moją łepetynę (podkreślam: moją; w grę wchodzą różne normatywy głów), spłaszczoną ciągłym naporem gotowych recept i formułek. A to na morelowy poncz z brukselki, na świeckie malowanie jajek, na spanie z rudą w zagajniku, na całowanie baronowej w rękę oraz parę innych. Jeszcze komputery na dobre nie ściągnęły wodzy, a już munsztuk rośnie w gębie i łagodną perswazją nakłania do konstruktywnych przysiadów. W przysiadzie myśli się intensywniej. Nie jest to jednak figura uskrzydlająca wyobraźnię. Dlatego staram się czytać książki, które nie stosują wobec mnie metod zapożyczonych z karnej musztry. I zostawiają trochę luzu na otwarcie gęby.

„Nic nie jest ważne prócz wolności”, ale „nie istnieje żadna inna wartość, jak dobrze przeżyte życie ludzkie, które nie zżera egoizm, egotyzm, ambicja i próżność wytrawiająca człowieka na popiół. Kiedy się to zrozumie, bywa już czasem za późno. Pustką musi kończyć się życie, w którym nie ma miłości otwierającej nas dla ludzi, dla świata. Pustką lub gestem rozpaczliwym, który tę pustkę pokrywa”. Podobne myśli jakże często przychodzą do głowy. Czasami wypowiadamy je głośno osłaniając się gestem lub wyrazem twarzy. Autorka to, co ma naprawdę do powiedzenia, osłania rozstrojem nerwowym bohaterki. Domyślam się przyczyny: brak wiary w skuteczność literackiego działania. Nie łudźmy się, że „sztuka może być drogą poszukiwań najwyższych wartości, czymś w rodzaju laickiego myślenia religijnego, które naszym rozpaczom i naszym błazeństwom, naszemu szamotaniu się i półślepemu błądzeniu zdolne jest nadać sens ponad ograniczenia naszych duszyczek”. Zasklepienie się w świecie pozorów i złudzeń o nadrzędności jest jednym z tych gestów okrywających pustkę.

Pozorny chaos, splątanie sprzecznych poglądów, ocen, relacji i nastrojów, odsłania rychło przemyślany porządek, zaplanowaną z sensem sieć komunikacyjną powieści. Nie ma zbędnych dróg, ani ścieżek kończących się ślepo. Czy potrzebne są porachunki środowiskowe? Tego nie jestem pewien. Po prostu dlatego, że zasięg tych spraw, mimo napinania się, wspinania i innych czynności twórczych osób zainteresowanych jest bardzo ograniczony. Kogo w Polsce interesuje prawdziwa twarz faceta prezentowanego w powieści pod pseudonimem Homer, Herod albo Kamerjunkier? Istotne, że „składanie słów, robienie literatury wcale nie jest czymś nadrzędnym, czemu warto podporządkować i ofiarować życie: trzeba zrobić coś więcej, niż pozbierać swoje roztrzaskane skorupy i <<ocalać siebie w słowie>>, niż <<utrwalać swoje imię>>, <<przedłużać swoje istnienie>>, niż <<słowami nadawać sens swojemu życiu>>; och, to ciągłe <<ja>>, <<siebie>>, <<swoje>>! I zbyt często słowa rozchodzą się z czynami, zbyt często najszlachetniejszych słów nie poświadczają wcale czyny, przeciwnie, przeczą im, zbyt często następują fałszywe skruchy, pozorne nawrócenia, zbyt często grzesznicy przywdziewają maski jezuitów, diabeł wkłada komżę i ogonem na mszę dzwoni – innych obrzucając egzorcyzmami. Nie słowami dokonujemy wyboru samych siebie (…)”. Ci ministranci-neofici denerwują nie tylko autorkę Głębokich źródeł. Ale i ta, dostrzegalna dla wszystkich, zmowa spensjonowanych lokajczuków nie jest motywem przewodnim”.

Książka, w moim odczuciu, bardzo osobista i szczera, wzruszająca tysiącem pytań i ostrożną powściągliwością w podsuwaniu odpowiedzi. Z pewnością książka przeżyta, a nie wykalkulowana (teraz to mi się opłaci!) i przecwaniona sezonową mądrością. Stąd ta łatwość dogadania się z czytelnikiem.

I, jednocześnie, książka pełna bezradności. Nie wobec okrutnego świata i przeciwności losu. Wobec siebie samej. Autorka przyznaje się do słabości i tym różni się od szczęśliwców wdzięczących się przed lustrem i gotowych każdej chwili otworzyć swoje serce, tak jak się otwiera jatkę z podrobami. Głębokie źródła powinny zainteresować także tych, którym nieobojętne są rozterki i zapaści literatury współczesnej. Książka Karczewskiej wydaje mi się głosem bardziej ważkim niż wszystkie lamenty rozlegające się po antyszambrach.

Prozę Wandy Karczewskiej opuściłem na etapie Weekendu w Riverside (1965, 1967) i Partii golfa (1966). W ciągu kilku lat – Głębokie źródła powstały między wrześniem 1966 a marcem 1971 – nagromadziło się aż nadto faktów, żeby poruszyć wyobraźnię i serce pisarki. W zasięgu książki leżą również wydarzenia z grudnia 1970. Kiedy czytam o początku „polskiej Odnowy” i o nadziejach, jakie pokłada autorka w zaszłych zmianach, daleki jestem od traktowania słów Karczewskiej na równi z koniunkturalną deklaracją lojalności. Wspominam o tym, bo napisać przekonywająco o swej pewności lepszego jutra nie jest dla beletrysty sprawą pociągnięcia pióra. Nie pisze się tego ani łatwo, ani bez namysłu.

„Przecież ja tropię nie tylko cudze zabiegi o stwarzanie pozorów prawdy, cudze błędy i samo oszustwa, ja przede wszystkim szukam prawdy o sobie (…), chcę konfrontacji, bo chcę prawdy. Sprawa ojca jest, jak myślę, moim poligonem wewnętrznym”. Z tym także należy się zgodzić. Bez określenia siebie, bez prób dochodzenia prawdy o sobie, nie da się nic prawdziwego powiedzieć o otaczającym świecie. Zakłamawszy siebie, zakłamie się wszystko i wszystkich. Taki jest cel książki i taki, najogólniej rzecz formułując, sens dociekań podjętych przez bohaterkę powieści.

Ale „każdy zresztą będzie szukał (…) innych smaków i pestek, znajdzie taką, na jaką go będzie stać, i będzie się przy niej może upierał, nie zawsze pamiętając, że każdy odbiera wszystko, więc i utwór literacki według własnych prawideł (i lewideł) odbioru”. Tak, to też prawda. Można, powiedzmy, zająć się rozważaniem, dlaczego zawiodła koncepcja przedstawienia ojca (z takim zamysłem pisarskim nosiła się przez pewien czas bohaterka powieści na modłę Colasa Breugnona). Przecież nie tylko dlatego, że „pod naszym chmurnym niebem, na naszej oświęcimskiej ziemi, nade wszystko w naszym czasie, pękniętym na dwie wrogie epoki, niemożliwe jest istnienie słonecznego, rubasznego Colasa Breugnona”.

Barwę nieba określają doświadczenia pokoleń. Nie rozciągajmy chmurnego nieba na pokolenie następne. Nic im po tym (idzie o nastroje, nie zaś o przekreślanie przyszłości!), nic nie zyskają z naszych upiorów i widm. Nie jesteśmy narodem ponuraków, choć więcej u nas dowcipnisiów niż humorystów. No i z kulturą winną łączy nas tradycyjna zażyłość. A Colasa Breugnona i Szwejka dorobić się nie możemy, choć groza wojny – myślę o pamięci bezpośredniej – powoli zsuwa się już za horyzont. Być może, odczuwamy pewne skrępowanie wobec przeszłości. Może gra tu też rolę wrodzona niechęć do półprawd i żywe wciąż poczucie przyzwoitości. Wobec własnej historii? Wobec siebie samych?

W dowolnym miejscu książki można nawiązać dyskusję z autorką. To mnie bardzo cieszy, wróży bowiem powieści trwałą, dobrą pamięć.

Obwolutę etc. projektował Marian Stachurski. No, nie przyłożył się. A szkoda.

Stanisław Zieliński, Gruntowanie (z cyklu: Wycieczki balonem), „Kultura” nr 14 (513), 8 kwietnia 1973.

Krzysztof Nowicki, Magazyn Pomorze, 1973

Wiele osób traktuje literaturę wyłącznie jako środek odprężenia. Przy takim nastawieniu staje się ona jakby przygodą nie tyle ducha, co ciała. Jak zgrabny cukierek, na przykład ciągutka.

Tymczasem najambitniejsza część naszego piśmiennictwa, powstająca w sposób nie mający nic wspólnego z wypróbowaną recepturą, sprzeniewierza się podobnym gustom. Odsłania gorzkie źródła doświadczeń współczesnego człowieka. Ich odkrycie staje się rewelacją literacką. Ich zatajenie prowadzi do sytuacji fałszywej.

Oto opowieść, która stawia trudne pytania, która jest poszukiwaniem wyjaśnień za wszelka cenę – „Głębokie źródła” Wandy Karczewskiej („Czytelnik”, Warszawa, 1973 r.).

Można powiedzieć, że jest to rodzaj pisarskiego bilansu, wykraczającego jednak daleko poza sama literaturę. Inaczej zresztą być nie może. Opowieść o literaturze, jeśli ma przynieść istotne przemyślenia, zawsze prowadzi do rzeczywistości realnej. Mam nadzieję, że według podobnej zasady od realiów docieramy zwykle do literatury, niekiedy nawet nie wiedząc o tym.

W powieści Karczewskiej bohaterką i równocześnie narratorką jest Maria Kamieniarz, która w pewnym momencie swej dojrzałości przezywa coś, co powierzchowni obserwatorzy nazwaliby kryzysem pisarskim. W istocie jest to przygotowanie do podjęcia bardzo gwałtownego rozrachunku ze sobą, ze środowiskiem, z przeszłością. Powieść bardzo precyzyjnie opowiada o warunkach psychicznych, które prowadzą do podobnych sytuacji. Wówczas to wszelkie wątki pozorne, w najlepszym przypadku gwarantujące literacką karierę, stają się nieznośnym balastem.

Bohaterka rozpoczyna żmudne poszukiwania istotnych źródeł twórczości bijących w przeszłości, by jak powiedzieć, etycznej, która tkwi w historii rodzinnej każdego człowieka. Narracja tej powieści – to właśnie proces nieustającego sporu o dziedzictwo umarłych, o wartości przez nich stworzone. Dewizą podobnych zmagań jest następujące zdanie: „Jeśli co jest ważne i godne uwagi, to jedynie sposób, w jaki człowiek jest zdolny uporać się ze swoim cierpieniem – klęską”. Wiele trzeba przeżyć, by zrozumieć podobną prawdę.

Okazuje się wówczas, że tym sposobem człowieczej zdolności staje się w najlepszym razie literatura, kiedy z dojrzałej myślowo i artystycznie perspektywy poczyna być analizą moralnego dziedzictwa, stanowiącego źródło wyobraźni i granice pamięci. W powieści Karczewskiej, która jest przejmującą realizacją tej zasady, rozpoczyna się ostry spór o wartości, jakie narratorka prowadzi z Wiktorią. Te dwie kobiety, reprezentując różne punkty widzenia, przywołują opowieść o rodzicach Marii. Jej różne wersje – to jednocześnie wielorakie przykłady ludzkiego cierpienia, rozpaczliwe próby przekroczenia granic własnego losu.

Małżeństwo rodziców, o których w tej książce wciąż mowa, to swoisty „poligon sprzeczności”, opowieść o ludziach żyjących ze sobą, a jednocześnie przebywających w różnych światach. To małżeństwo staje się historią sporu między marzeniem a rzeczywistością, kiedy to  żadna z wartości nie jest pojęciem stałym. Śledzimy ich zmienność w okolicznościach historycznych ostatniego półwiecza. Dowiadujemy się o niezwykłych próbach charakteru, przejawiających się w bezkompromisowej walce między Małgorzatą a Piotrem o przyszłość każdego dziecka. Próby te osiągają miarę ostateczną w czasie okupacji, kiedy świat stracił dotychczasową stabilność. Zachwianie hierarchii wartości, w której wówczas żyli ludzie – prowadzi do rodzinnej tragedii, która nawet po wielu latach pozostaje źródłem moralnego niepokoju.

Narracja, która jak wiemy wyrasta ze sporu, jest w tej powieści jakością dynamiczną. Autorka wprowadza coraz to nowe źródła wiedzy o przeszłości, coraz to inne punkty widzenia. Przez to doświadczamy ciągłej zmiany wersji poszczególnych zdarzeń. To, co było już jasne i ustalone – nagle okazuje się podejrzane. Zaś to, co było podejrzane – w jednej chwili pojawia się w wymiarach moralnej czystości. W ten sposób jeszcze raz dowiadujemy się o tym, że nie ma idealnych, niezmiennych „istot psychicznych”. Ich modele są wartością umowną. W rzeczywistości bowiem ludzie wciąż się sprawdzają i określają w sytuacjach,  jakich nikt nie może z góry przewidzieć. W żadnym razie nie może być ostatecznych odpowiedzi, raz na zawsze definiujących ich wartość. Wszelka wiedza o ludziach, to znaczy różne wersje ich postępowania, które przynoszą ze sobą świadkowie – stale każe zmieniać naszą ocenę.

Literatura zdaje się być w tym zakresie szczególną okazja odkrywania prawdy o wewnętrznych wartościach i przeżyciach swych bohaterów. Jest to trybunał, w którym wyroki są jakby mniej ważne od przeprowadzanych uzasadnień. I na tym właśnie polega sens pisania: na świadomości, że nie ma spraw między ludźmi, które byłyby raz na zawsze skończone. Wszelkie rozstrzygnięcia okazują się jednym z rozwiązań możliwych.

Piśmiennictwo, w tym ujęciu, byłoby rodzajem wrażliwości moralnej, dzięki której nasze poznanie prawdy nigdy nie przybiera postaci doktryny, lecz staje się kształtem niepewności, wzruszenia, wiary w sens wartości spełniających się w świecie wzlotów i upadków. Klęska, zdaje się mówić autorka, jest jednym z doświadczeń współczesnego człowieka, którego nie zdołał on uniknąć. Świat okazał się bowiem zbyt przemyślny w swej agresji. Dlatego najgłębsze źródła generacji żyjącej w ostatnim półwieczu – są gorzkie.

Ale tą właśnie drogą ludzie dowiadują się o swojej godności, zdobywają ją jakby w nieustannym dążeniu, by sprostać trudnym, nieprzewidzianym okolicznościom. Oto ostateczny sens życia świadomego. Życia, którego zapis dyktuje literaturze zobowiązanie, by wytrwać w napięciu i niepokoju, uniknąć złudnych pocieszeń, zaprzestać mnożenia „głuchych, pustych form”.

Krzysztof Nowicki, Gorzkie źródła (z cyklu Dziennik krytyczny), „Magazyn Pomorze – Fakty i myśli” nr 14/1973, 7 kwietnia 1973.

 

Barbara Nawrocka, Odgłosy, 1973

Wiemy, że nic nie wiemy. Wiemy, że słowo, sztuką jest tylko, niedoskonałym narzędziem objaśniania istoty, sensu ludzkiego życia. I wiemy, że za pomocą słowa nie da się tego dokonać do końca, ani wyczerpująco. Możemy czynić tylko próby, dochodzące do prawd cząstkowych, przedzierać się przez ciemność, aby ją fragmentarycznie rozjaśniać. Możemy dojść do konkluzji, jak Wanda Karczewska, że wobec zagadki życia najlepszym wyjściem, najgodniejszym świadomego poety – byłoby milczenie.

Czy to oznacza, że książka „Głębokie źródła” jest dziełem desperacji, aktem pisarskiego samobójstwa, zamknięciem literackiej biografii, fiaskiem sztuki, czy przekonania, że z łaski talentu możemy pomóc sobie i drugim na drodze do samopoznania, do odpowiedzi na pytania bez odpowiedzi? A jednak? Jest ta książka krzykiem człowieka. Krzyk bólu – to życie. To wbrew bezradności – próba zmierzenia się z życiem, ciągle, zawsze i nadal, to nieustający wysiłek właśnie artysty, aby wbrew swej niewiedzy wycisnąć ze słowa kształt, jakkolwiek niedoskonały, choćby daleki od myśli –  przeczucia – pierwowzoru, mimo to przybliżający zawsze nieosiągalny cel – całkowite objaśnienie sensu naszego istnienia.

I chyba Wanda Karczewska doszła na drodze negacji samej możliwości takiego poznania – do potwierdzenia konieczności podobnych wysiłków.

Pomijając czysto fabularne wątki książki, sagę rodu w nią wpisaną, warto zatrzymać się przede wszystkim przy okruchach myśli pisarki, rozrzuconych w tekście. Tak, jak zamysł negacji artystycznego, pisarskiego poznania, który dla czytelnika –

Zastrzegam, wyrobionego – stanowi największe, ludzkie „katharsis”, tak te właśnie szczodrze rozsypane, odautorskie myśli, decydują o wartościach lektury.

W nich to Wanda Karczewska wraca do „głębokiego źródła”, do prawd najpierwszych, czystych, elementarnych, o jakich człowiek współczesnej cywilizacji nie pamięta, zbyt łatwo o nich zapomina w zgiełku naszego świata.

… „nie istnieje żadna inna wartość, jak dobrze przeżyte życie ludzkie, którego nie zżera egoizm, egotyzm, ambicja i próżność wytrawiająca człowieka na popiół. …Pustką musi się skończyć życie, w którym nie ma miłości otwierającej nas dla ludzi, dla świata.”

„Słowa nie są mi już potrzebne; one są bezużyteczne, żadnej sprawy istotnej dla egzystencji ludzkiej nie rozstrzyga się słowami. To tam, składanie słów, robienie literatury wcale nie jest czymś nadrzędnym, czemu warto podporządkować i ofiarować życie; trzeba zrobić coś więcej, niż pozbierać swoje roztrzaskane skorupy i „ocalać siebie w słowie”, niż „utrwalać swoje imię”,  „przedłużać swoje istnienie”, niż „słowami nadawać sens swojemu życiu”…

Takie słowa wypowiada tylko człowiek dojrzały i artysta nadto świadomy. Takie słowa są potrzebne zawsze i wszędzie, mniej dojrzałym i jeszcze nieświadomym, aby się zamyślili bodaj na moment, aby kiedyś, w przyszłości nie musieli powiedzieć sobie w chwili ostatecznej „za późno”, jak to uczyniła Małgorzata, jedna z głównych postaci powieści. Abyśmy nie musieli być wobec siebie nad miarę okrutni, bo w każdym „za późno” kryje się nie tylko akt samooskarżenia, ale indywidualna, ludzka klęska. Siłą literatury jest również ostrzeżenie, nieważne jaką drogą osiągnięte, przez morał, czy przez ukazanie mechanizmów wewnętrznej katastrofy człowieka. „głębokie źródła” są studium katastrofy wewnętrznej bohaterów powieści. Oni – nie wychodzą z niej ocaleni. Ocaleni mogą być i będą ci, którzy zechcą wyciągnąć wnioski z lektury. Pisarz nie może żądać od swej sztuki, od swego talentu i rzemiosła – więcej. Nawet wówczas, gdy zna, rozumie i przeprowadza w książce także samoanalizę, dociera do źródeł własnego ograniczenia. Ten wątek książki zasługuje na szczególne wyróżnienie. Stanowi bowiem powieść w powieści, wcale nie zakłócając jej toku, ani nie gmatwając innych wątków. Aczkolwiek ta powieść ma fabułę, zapis ludzkich losów, zamyka się ją z przeświadczeniem, że przeczytało się książkę bez fabuły, , po prostu ciąg wielu przemyśleń, może nawet życia, powiązanych ze sobą w jednolitą konstrukcję – odbicie indywidualnego, ludzkiego wnętrza. Niech będzie – artysty, pisarza.

Wanda Karczewska panuje nad materiałem literackim swej książki, w czym nie małą rolę gra dojrzały warsztat pisarski, środki wyrazu, którymi się posługuje, własny, odrębny styl zapisu. Niedokończone zdania – myśli narratorów, przerywane opisem ich stanów, następnie od razu podejmowane od urwanego słowa – zdawałoby się – powinny gmatwać i utrudniać lekturę. Przeciwnie – ułatwiają i czynią tekst klarowniejszym, akcentując mocniej sens tych wypowiedzi, o które pisarce chodziło. Tekst pisany atakuje nas wtedy mocniej, jakby był głośno wypowiadany.

Trudność sprawiłoby recenzentowi umieszczenie tej książki w jednym z uznanych nurtów XX wieku. Jest to bowiem powieść o egzystencji człowieka, o jej tragizmie, o życiu i śmierci, o nierozerwalnym związku żywych i zmarłych, albowiem istota ludzka na swoje szczęście, czy nieszczęście została obdarzona pamięcią i świadomością. Jest to również powieść o przechodzeniu, przenikaniu istnienia w nieistnienie, potraktowane jako logiczna, konsekwentna jedność bytu.

Całe jednak i to pokaźne, zasadnicze dla fabuły partie książki są pisane w konwencji realistycznej i dotyczy to przede wszystkim historii rodowych. Wiele też odautorskich  myśli zdradza realistyczny, materialistyczny sposób rozumowania. Filozof miałby kłopot z tą książką. Do szufladek się nie nadaje. Odzwierciedla po prostu wewnętrzne pęknięcie, szamotanie się, spór –  przyjmijmy te umowne pojęcia – pierwiastka duchowego i rozumowego, tkwiącego w człowieku. Spór współczesnego świata, który istnieje, toczy się nadal i który literatura – zwierciadło człowieka – rejestruje i bada. Tak trzeba tę książkę czytać, rejestrować i rozumieć Chociażby dlatego, że autorka nie udziela nam jednoznacznej odpowiedzi na płaszczyźnie  filozoficznej. Nasz przejściowy, hybrydyczny świat końca XX wieku jest również pęknięty. O jego kształt we wszystkich dziedzinach życia toczymy nieustający spór. Powieść Wandy Karczewskiej jest przyczynkiem do niego, udanym i skłaniającym do myślenia, ponieważ wyszła spod reki prawdziwego pisarza. Wnioski z niej, zajęcie wobec propozycji pisarskiej własnego stanowiska zależy juz tylko od indywidualnego czytelnika. Również dojrzałego, bo nie jest to książka masowa.

Barbara Nawrocka, Pytanie o wartość Słowa, „Odgłosy” nr 17 (8806) / 1973, 29 kwietnia 1973.

Konrad Frejdlich, Odgłosy, 1973

Gdy w roku 1937 ukazał się debiutancka, młodzieńcza powieść WANDY KARCZEWSKIEJ zatytułowana „Ludzie spod żagli” mimo pewnych nieporadności warsztatowych zarysowała się w niej dość wyraziście wielka obsesja moralna tak charakterystyczna dla prozy dojrzałej już pisarki. Jeśli bowiem odrzucić romantyczno-egzotyczny sztafaż tych pierwocin i odczytać wprost inspirującą je obsesję dostrzeżemy nieoczekiwanie problematykę, która nabrała szczególnej aktualności po tragicznych doświadczeniach drugiej wojny światowej. Dramat bohaterów „ludzi spod żagli” trzeba bowiem rozpatrywać w kategoriach dolus eventualis, zamiaru wynikowego. Człowiek, zdaje się nam mówić autorka, jest winien zbrodni, nawet jeżeli sam nie zabija. Wystarczy, ze pragnie aby nastąpiła lub na nią przyzwala.

Czy było to przeczucie nadciągającej nieuchronnie katastrofy wojennej, która zaktualizowała postawione w powieści pytania, czy tez rezultat świadomie obranej drogi pisarskiej? Dość długo musieliśmy czekać na odpowiedź, gdyż Karczewska zamilkła na przeszło dwadzieścia lat jako prozatorka. Były to, dodajmy od razu, lata wypełnione twórczością poetycką zamkniętą w sześciu tomach wierszy. Okres terminowania lirycznego miał zresztą istotny wpływ na kształt prozy przyszłej autorki „Głębokich źródeł”. Gdy w roku 1959 przeprowadzałem z nią wywiad dla „Odgłosów” Wanda Karczewska powiedziała mi wówczas:

„Doświadczenia poetyckie spełniły w moim życiu pisarstwie podwójną funkcję. Poezja zawiera w sobie, zwłaszcza w tym gatunku jaki ja uprawiam – liryki refleksyjnej – immanentną cechę, właśnie refleksję, która sprzyjając spoglądaniu na przeżycia osobiste z perspektywy spraw ogólnoludzkich, pozwala znaleźć dystans do cierpień i klęsk własnych. I to właśnie poezja – mowa symboli, metafor, skrótów myślowych, pozwalająca na syntetyczne widzenie i ukazywanie świata – uformowała gatunek uprawianej przeze mnie prozy, w niej zaś spojrzenie na wojnę jako zło totalne. Wojna w mojej prozie stała się wielką przekładnią, zagęszczeniem zła, w którym rozstrzygają się sprawy nie tylko życia i śmierci fizycznej, ale także śmierci psychiczno-moralnej”.

Ta formuła przemówiła plastycznie w ogłoszonej po dłuższej przerwie powieści „Odejście”. W osobie Piotra odnajdziemy jednocześnie prototyp innych bohaterów prozy Karczewskiej stanowiących stale zresztą modelowane, sięgające coraz głębszych warstw ludzkiej psychiki alter ego autorki. Mimo wszystkich różnic jest przecież coś, co jednoczy Piotra z „Odejścia”, Michasia z „Dzbanka mleka” (tom opowiadań „Partia golfa”), Pawła Sikorę z „Wizerunku otwartego” i Marię z „Głębokich źródeł”. Wszyscy oni znajdują się przecież w sytuacji skrajnej, na granicy unicestwienia psychomoralnego i próbują się wydźwignąć ze swego stanu poprzez zawierzenie wartościom humanistycznym, poprzez żmudne poszukiwania pierwiastka ludzkiego, który nawet w sytuacji nieludzkiej okazuje się najpewniejszą drogą ratunku. Podobne motywy odnajdziemy zresztą w innych książkach Karczewskiej, choćby w ogłoszonym stosunkowo niedawno tomie opowiadań „Linia światła”. I chociaż bohaterowie prozy Karczewskiej to najczęściej ludzie boleśnie i dotkliwie doświadczeni przez życie, w książkach pisarki nie ma tego nieznośnego, panoszącego się tak często w literaturze polskiej tonu zrozpaczeństwa, jak by to powiedział Julian Przyboś, jałowej rezygnacji. Bohaterowie powieści Karczewskiej reprezentują zazwyczaj czynną postawę wobec świata, heroiczny humanizm. Może najmniej z tej postawy ma malarz Piotr z „Odejścia”, które jest wszak książką o klęsce; klęsce jednostki uosobionej poprzez obłęd bohatera i klęsce o rozmiarach totalnych, klęsce europejskiej tradycji humanistycznej, bo przecież nawiązuje w niej Karczewska do doświadczeń „polskiego września”, kiedy trzeba było gwałtownie zrewidować swój stosunek do bezradnej w tamtym momencie kultury. Dostrzegł to zresztą omawiając „Odejście” w „Twórczości” zmarły przedwcześnie Ryszard Zengel. Obłąkany Piotr, utraciwszy po przejściach pierwszych dni okupacji świadomość miejsca i czasu, stając w oknie doznaje wrażenia, że stał się przezroczysty, odsłonięty dla wszystkich.

„- Co robisz Piotrze – spytała Maria.

– Ciiicho! – przyłożył palec do ust, wskazując oczyma tamtych na ulicy. – Nie ma mnie.

– Schowaj się jeszcze bardziej, przecież widzą cię, stoisz w oknie.

– To nie ja! – odparł z wyrzutem,

– Ach… racja, przepraszam cię, zapomniałam…

Teraz, od kiedy go nie było, rozumieli się nareszcie, jak nigdy w życiu”.

Zdania tu zacytowane, które stanowią finałową scenę „Odejścia” świadczą o tym, że Karczewska nie znalazła tutaj jeszcze dostatecznie wypracowanej formuły heroicznego humanizmu, choć sama książka stanowi bardzo istotny etap jej pisarskich poszukiwań. W powieści tej uwydatniły się przecież bardzo wyraźnie walory formalne prozy pisarki, wielopłaszczyznowość narracji, i syntetyzujące widzenie rzeczywistości, rezygnacja z opisowości na rzecz psychologizacji.

Jeszcze wyraźniej określiła Karczewska charakter swojej prozy w „Wizerunku otwartym”. Można by tę powieść nazwać próbą adaptacji dla potrzeb literatury filozofii egzystencjalnej, gdyby nie pewien zamysł polemiczny, dość zresztą wyraźny, gdy się uwzględni czas, w jakim ta książka powstała w opozycji do modnej w naszej prozie lat sześćdziesiątych „pochwały nieszczęśliwców”. Minimalizmowi bohaterów tamtych książek przeciwstawia Karczewska w osobie Pawła Sikory człowieka poszukującego o postawie otwartej. Najwyższą wartość upatruje zarazem w dochodzeniu do prawdy o samym sobie, aby wybór światopoglądu był jednocześnie akceptacją świata. Bez samopoznania, zdaje się mówić autorka, choćby ten proces był najbardziej bolesny, nie osiągnie się nigdy pełni człowieczeństwa.

Nurt refleksji egzystencjalnej stanowiący tworzywo „Wizerunku otwartego” znajduje swoje uzupełnienie w ogłoszonej przed paroma tygodniami powieści „Głębokie źródła”. Już sam zresztą tytuł tej książki wskazuje na to, że autorka stara się dotrzeć niejako do korzeni swego pisarstwa i to chyba nie przypadek, że powieściowa Maria jest jak Karczewska pisarką.

„Świadoma zgoda na bełkot jest kłamstwem; fałszerstwem trąci samo postanowienia celowego ujęcia Słowa w formę spontanicznego bełkotu” – rozmyśla Maria. W innym miejscu pogłębia te myśl:

„Na co ja liczę? – Nie umie sobie jeszcze odpowiedzieć – bo nie na żadną mistyczną (może raczej – zmistyfikowaną) siłę Słowa. Na zobojętnienie (uciszenie) pod jego wpływem wobec porażającej mnie materii życia (tworzywa)? A po cichu (podświadomie) na scalenie siebie w Słowie?”.

Ale mimo tych refleksyjnych bliskich esejowi partii książki wahałbym się nazwać ją powieścią warsztatową, powieścią o powstawaniu powieści, choć autoświadomość pisarska wycisnęła na tej prozie istotny, zauważalny ślad. Choćby przez bezpośrednie odautorskie już wyznanie, choć także włożone w usta Marii, że pisanie jest przezwyciężeniem rozpaczy. Struktura i problematyka „Głębokich źródeł” jest bardziej złożona i takie jednowymiarowe widzenie bardzo by ją zubożyło. Są one przecież jednocześnie, a może przede wszystkim powieścią egzystencjalną i kto wie czy dla odczytania filozofii tej książki nie będzie najwłaściwsze wnikliwe prześledzenie drogi życiowej Małgorzaty Kamieniarz, która w obliczu śmierci osiąga wreszcie prawdę ostateczną:

„Nie istnieje żadna inna wartość jak dobrze przeżyte ludzkie życie, którego nie zżera egoizm, egotyzm, ambicja i próżność wytrawiająca człowieka na popiół. – – „.

Ale niewzruszalną prawdę Małgorzaty można przecież korygować doświadczeniem Piotra Kamieniarza czy tez Wiktorii Zawiślak, która oddaje własną siostrę w ręce gestapo. Karczewska mnoży nieustannie plany czasowe i punkty widzenia snując przed oczami czytelnika niesłychanie złożoną fakturę rzeczywistości, przeciwstawia postawy bohaterów i racje równie kategorycznym racjom drugiej strony. Ale ten bogaty, psychologiczny relief ma jednocześnie układ odniesienia spajający całość w wyważoną, zamkniętą strukturę. Jest nim pochwała heroicznego humanizmu stanowiącego właściwy temat książki, owo poszukiwane najgłębsze źródło.

Krytyka, a zarazem przywiązanego czytelnika książek Wandy Karczewskiej musi cieszyć, iż autorka udowodniła raz jeszcze, że jest dziś najwybitniejszą żyjącą pisarką polską. Nie waham się też umieścić „Głębokich źródeł” pośród szczytowych osiągnięć współczesnej polskiej prozy psychologicznej ostatniego trzydziestolecia.

Konrad Frejdlich, „Powrót do źródeł”, „Odgłosy” nr 21 (810) / 1973, 27 maja 1973