Wizerunek otwarty

Zygmunt Greń, Życie Literackie, 1963

Wanda Karczewska wydała bodajże drugą swoją powieść. Pierwsza była rafinowaną, ekspresjonizującą, egzaltowaną opowieścią o wrześniu 1939. Teraz autorka zainteresowała się duszą mężczyzny. „Wizerunek otwarty” to joyce’owski niemal monolog wewnętrzny młodego wieśniaka, który wykształciwszy się w mieście odwiedza strony rodzinne – i cała powieść rozegra się pomiędzy jego zatrzymaniem się przy studni czy przy kopce siana, czy przy jabłonce – a powitaniem domu rodzinnego, w którym mieszkają czy mieszkali jego rodzice nie-rodzice. Dziadkowie raczej, którym matka k… powierzyła opiekę nad swym dzieckiem, gdy sama ścigała męża, który jednak ojcem tego dziecka nie był. To dziecko: Paweł Sikora, bardzo inteligentne i skłonne do autoanalizy, co by wskazywało, że ojcem jednak był ten zdegenerowany uwodziciel itd.

Że ta powieść jest typowym zjawiskiem literatury kobiecej, wykwitem kobiecego pióra i kobiecej egzaltacji, to nie ulegałoby wątpliwości, nawet gdyby wydawnictwo zataiło nazwisko autorki.

Po pierwsze dlatego, że autorka z lubością używa tzw. słów i opisuje tzw. sytuacje, z których to słów żadne nie jest tak ordynarne, jakby być mogło, a nawet powinno, i z których to sytuacji żadna nie jest aż tak drastyczna, jak wychowany w mieście człowiek, wspominając wiejskie dzieciństwo, mógłby to sobie wyobrazić i przy pomocy wyedukowanej pamięci przedstawić. Po drugie dlatego, że dusza męska obserwowana przez autorkę – aczkolwiek w stanie embrionalnym, to znaczy w okresie dzieciństwa i dojrzewania – przedstawia się jej w postaci ambiwalentnej: anielskiej i szatańskiej. Z niejakiego doświadczenia mógłbym stwierdzić, że postać trzecia (? – do czego doprowadza gra czystej wyobraźni!) byłaby tutaj systemem właściwszym. Nie tylko z doświadczenia przecież, lecz także z lektury. Ucieczka we wspomnienia dzieciństwa jest ulubioną formą autorów współczesnych. Otóż ten zalążkowy mężczyzna posiada zawsze głębokie poczucie grzechu i winy, niemożliwe ani we wcieleniu szatańskim, ani anielskim. Pawełek podpatrujący mamusię, czy też wędrujący po śladach wspólnych wizyt, w ten sposób odkrywający jej niezaszczytną wprawdzie lecz heroiczną profesję, pozbawiony został przez autorkę rumieńca na rzecz ciekawości. Proszę czytać „20 lat życia Uniłowskiego”, jaki gorący rumieniec pokrywa tam czoło i policzki młodocianego narratora. Ciekawość natomiast jest zawsze podszyta pewnym zrozumieniem i to już cecha typowo dziewczęca.

Po trzecie wreszcie dlatego powieść ta jest typowym zjawiskiem literatury kobiecej – i to, jak sądzę, jest sprawą najistotniejszą – że ten Joyce w powieści, ten monolog wewnętrzny jest dla tej opowieści najmniej potrzebny. Jest pewną figurą stylistyczną, tę książkę można było napisać metodą biograficzną i sądzę, że każdy autor tak właśnie by postąpił. Wystarczy przekartkować prozę Piętaka, Ożoga czy Nowaka. Natomiast autorka czuła się zobowiązana znaleźć dla siebie alibi.

Argument czwarty i ostatni. Z tego monologu – przypominam, że prowadzonego po dwudziestu latach – nic nie dowiadujemy się o świecie, brzydko nazywanym światem zewnętrznym. Nawet Wilhelm Mach w swoich „Górach nad Czarnym Morzem” przyjmował na siebie i swego bohatera pewne w tym względzie obowiązki. Karczewskiej ten aspekt sprawy się wymyka. Ubogi wyrobnik, puszczająca się rękodzielnica, zdegenerowany dziwkarz i bogacz – to są komentarze typu alkowianego”.

Z. Greń, Sam wśród kobiet, „Życie Literackie” 40/1963.

 

 

—————————-

Nie wiem, ale chyba na pewno czytałeś w „Życiu Literackim” „recenzję” Grenia z „Wizerunku otwartego” (ubiegły tydzień), proszę Cię, przeczytaj to i powiedz, napisz, co o tym sądzisz? Dla mnie jest to łobuzerska, prostacko wulgaryzująca książkę wypowiedź faceta, który znał „Wizerunek” z opowieści zasłyszanych i złośliwych, bo gdzież chociażby u mnie jakiś „wieśniak”, jakaś żona ścigająca męża, wyrobnik czy arystokrata? I gdzież cała warstwa ironiczna, która kpi z tego właśnie, co on przyjął (bo chciał) na serio i wmawia mi, że ten schemat to moje widzenie powieściowej rzeczywistości.
Sewer, co z tym zrobić? Nie mogę i nie chcę tego tak zostawić, mam już sporo lat i siwe skronie, jako taką pozycję i szacunek u ludzi, walczę o pracę i utrzymanie się na wierzchu, z trudem się to zdobywa – jak długo takie (inteligentne zresztą) chłopaczki dla rozkoszy kompromitacji, dla zgrywy, za pół litra wódki – będą mną wycierały szpalty czasopism – dlatego, że nimi rozporządzają, że są silniejsi, bo i w Partii, a ja jestem sama, bezbronna i nawet nie mam zbyt mocnych bicepsów, aby dać po mordzie. Przecież w końcu to najpoważniejsze pismo i bezkarne pozostawianie takich drańskich podjazdków rozzuchwali ich zupełnie.
Chcę się odwołać do Zarządu Głównego, ale do kogo? Do Komisji Interwencyjnej, do Sądu Koleżeńskiego, do radcy prawnego, do Machejka przez jakieś organizację, ale jaką (?) skoro nie jestem partyjna? Czy do zwykłego sądu cywilnego. Nie wiem jeszcze, napisz co myślisz. I łobuzy jeszcze depeszują o zdjęcie: „bardzo prosimy”. Czekam paru słów – Wanda

W każdym razie chcę się wycofać z Komisji Kwalifikacyjnej przy Zarządzie Głównym, facetka o takiej renomie nie może kwalifikować innych, nie chcę też współpracować z Maciągiem, który to jakoś szyfrował. Wogóle trudno mi też być i w Komisji Zagranicznej, i viceprezesem naszego Oddziału.

Wanda Karczewska do Seweryna Pollaka, 18 X 1963 (fragment)

 

Jarosław M. Rymkiewicz, Twórczość, 1963

„Czy można sobie układać psychoanalizę we śnie?” Odkąd okazało się, że bohatera powieściowego można z łatwością wprowadzać w stan snu zwanego monologiem wewnętrznym, to pytanie (podaję je w sformułowaniu Aleksandra Wata) jest, jak mi się zdaje, jednym z najważniejszych pytań literatury. Materia książki Wandy Karczewskiej utkana jest ze snów. Nie zawsze są to sny w ścisłym słowa sen znaczeniu. Ale

czy aktualizujące się i ogarniające nas wspomnienie nie włada nami tak, jak włada sen? I czy stan, w którym istnienie i nasze, i świata zdaje się nam być niepewne i rozchwiane, nie jest stanem snu? To, co zapisuje Paweł Sikora, twórca i kreator tekstu Karczewskiej, jest snem i tylko snem: snem na jawie (jeśli stan, w jakim znajduje się piszący, może w ogóle być nazwany jawą), snem o przeszłości, o czymś, co się zdarzyło lub zdarzyć się mogło albo zdarzyło się nie na pewno. To, co bohater książki, Paweł Sikora (Paweł, niebędący lub będący nie na pewno tym samym człowiekiem, co ów Paweł-kreator), przeżywa, jest także snem. Kontury świata, oglądanego oczyma dziecka, są zatarte i niejasne, a wspomnienia kilkuletniego chłopca są snami chłopca kilkunastoletniego. Ale książka Karczewskiej nie jest tylko zapisem ze snu. W sen wplata się bowiem psychoanaliza snu, ambicją śniącego jest zrozumienie znaczenia snu, ułożenie symboli w ciąg „jasny”, tłumaczący się sam przez się. Ta psychoanaliza, odbywająca się bez udziału lekarza, ta nieustanna kontrola, nieustanna wzajemna obserwacja (bo śniący obserwuje siebie śnionego, a śniony obserwuje siebie śniącego) odbywa się w książce Karczewskiej, mówiąc metaforycznie, na wielu piętrach. Mały Paweł, zakochany w Maa Zielononóżce, kontrolujący swoje sny, kontroluje jednocześnie sny dużego Pawła. A duży Paweł, dla którego Maa Zielononóżka jest już tylko tworem fikcyjnym, tak niejasnym, że gotów jest ją nazwać tylko symbolem ze snu, z kolei kontroluje i sny swoje, i sny wszystkich swoich domniemanych poprzedników, wszystkich Pawłów, którzy być może istnieli przed nim.

Proza Karczewskiej budowana jest więc na zasadzie, którą można by nazwać nazwa to umowna, bo rodowód jest starszy – leśmianowską: „wszystko to we śnie”, narrator śni kogoś (może siebie) sprzed lat, kogoś, kto śni kogoś (może siebie) sprzed lat, kogoś, kto dokonując rozpaczliwego wysiłku obudzenia się, a przecież natychmiast uśmiercając magicznie swego przyjaciela, Fryderyka, znów śni kogoś (i znów: może siebie) sprzed lat lub może, tym razem, sprzed wieków.

Metaforę można więc rozbudować: książka Karczewskiej – a może raczej nie książka, a po prostu „całe życie” Pawła – przypomina dom, na którego wielu piętrach mieszka wiele osób, śniących o sobie i śniących się sobie. Czy są one jedną i tą samą osobą? Sen przenika w sen, wspomnienie miesza się ze wspomnieniem. Symbole marzenia sennego powtarzają się, błysk tajemnicy widzi Paweł w oku włochatej liszki i w oku zmarłego, który przychodzi we śnie, a rżenie koni koło realnego (ale czy realnego i na ile realnego?) domu dziadków miesza się z tajemniczym rżeniem w stajniach za pałacem i z rżeniem zmarłego ojca, umierającego po raz drugi we śnie Pawła. Ale czy coś z tego wynika? Czy jeśli sny z uporem powracają i jeśli z uporem ktoś się komu śni, to znaczy, że śniący i śniony są jedną i tą samą osobą? Pytanie o naturę związku między wielu osobami, które są być może jedną i tą samą osobą, a więc, w gruncie rzeczy, pytanie o naturę związków między różnymi czasami, w których człowiek żyje (i to równocześnie) jest centralnym pytaniem książki. „A mnie tajemnica chwytała za włosy, wywlekała z domu, z ogrodu, obmacując mi kosmatymi łapami skronie, szyję, łopatki pod zwilgotniałą koszulą i żywiąc się jak mrówki trupem szczura – moją rozklejoną miazgą mózgu”. Tajemnica, choć groźna, jest chyba, jak możemy się domniemywać, dość banalna. I banalne jest owo pytanie o naturę sennych związków z przeszłością, bo można je przecież sprowadzić do jakże banalnego: kim jestem? Paweł uderza więc w owo pytanie dużymi literami, które problem niby uświęcając są przecież dla tych, co czytali Transatlantyk – a i Sikora, i Karczewska Gombrowicza czytali – dostatecznym dziś sposobem kompromitacji. Ale pytanie, choć banalne, więc na kpinę zasługujące, jest przecież równocześnie – użyjmy i my owych dużych liter – Święte. I – o święte banały! – nie jakiś tam Paweł Sikora, a Wanda Karczewska musi na nie odpowiedzieć. Odpowiada więc, uświęcając banały i wiedząc, że je uświęca, i kpiąc z banałów uświęcania. Opowiada świat, wiernie i z wielkim umiłowaniem. Z umiłowaniem, bo jest to świat wyśniony, świat ludzi, zwierząt i przedmiotów, opadłych na dno, w ową Jungowską unconsciousness i reaktywowanych po latach we śnie. Albo powiedzmy raczej: reaktywujących się, unoszących się z dna oceanu, o którego prądach i ruchach nie wiemy prawie nic. Nasza świadomość (świadomość, jeśli nie pracuje we śnie, Karczewskiej nie interesuje, bo jeśli wszystko jest Galaretowatą Kupą Zmienności, to czym i gdzie jest tzw. świadomość?) jest tylko, powtórzmy za Jungiem, niewielką wyspą na owym oceanie. I nie wiedząc prawie nic, nie wiemy nawet, kto mieszka tam, na dnie. I czy ci, którzy wracają we śnie, są naszymi – tylko naszymi – zmarłymi. Mały Paweł Sikora, mający jeszcze ojca i matkę, szuka tylko możliwości porozumienia, możliwości wypowiedzenia siebie poprzez innych. Ale gdy rodzice odchodzą, gdy nieco większy Paweł Sikora rozpoczyna poszukiwania i dowiaduje się wreszcie od Nervala, że „La Rêve est une seconde vie”, sprawa się komplikuje. Bo kogóż szuka ów nowy Paweł? Kim są odeszli rodzice, kim jest Fryderyk i kim Małgorzata? Być może, tylko projekcjami Pawła, wyznaczającymi ten Punkt Stały, którego nie można odnaleźć w sobie, będąc naraz wieloma Pawłami? Być może, należą nie tylko do świata snów Pawła, jak ów ojciec, którego zdjęcie znaleźć można w amerykańskiej gazecie? Ależ ten człowiek na zdjęciu, ten uczony, nie jest ojcem Pawła! A Maa Zielononóżka nie była, jak się wreszcie okaże, matką Pawła. Więc, być może, Maa Zielononóżka to tylko jedno z wcieleń Jungowskiej Anima, a więc tylko dopełnienie i spełnienie Pawła? I na ile te postaci ze snu – a właściwie postaci błądzące w tej powieści na niepewnej granicy między snem a fikcją literacką (myślę o stwarzanej przez Karczewską fikcją w fikcji) – mogą uwolnić się spod władzy piszącego czy śniącego? „Leży ów więc creator – czytamy w Założeniu – rysuje zygzaki witką po niebie i chichoce”. Obraz powróci pod koniec powieści i kreator usłyszy głos małej dziewczynki, którą dopiero co wykreował: „Babciu, mamo, ktoś taki leży na łące za ogrodem na kopce siana, gada do siebie i rysuje coś witką po chmurach”. Założenie zostało więc zniszczone i ci, którzy zostali wykreowani, ustalają teraz miejsce kreatora. Ale cóż z tego? Ten, kto jest śniony, nie może obudzić się ze snu, bo nie można się wyrwać spod praw kreacji.

„A najbardziej chciałem zniszczyć samego siebie, bo już nie mogłem siebie z tym wszystkim znieść, właśnie z tą niemożnością wytrzymania i pomieszczenia się gdziekolwiek”. Rekonstruując siebie, ze snów i wspomnień, we śnie, starać się zniszczyć siebie, by się wreszcie dowiedzieć, że zniszczyć się nie można, bo nie można obudzić się z czasu przyszłego, czyli ze snu, czyli z narracji – o to, jak mi się zdaje, chodziło Karczewskiej.

Nie wszystko w tym przewrotnym tekście jest dla mnie jasne i nie wszystko zpewne będzie jasne dla czytelnika. Jasne i niejasne! Nie są to, oczywiście, epitety wartościujące, zważywszy, że każda próba zapisania i zanalizowania snu we śnie – a więc każda próba zapisania aktualizującej się przyszłości – jest rozpaczliwą próbą wyjaśnienia tego, co niejasne i co się wyjaśnić nie da; ta próba rozjaśnienia ciemności (próba ujawnienia Jungowskiej unconsciousness, a więc tego, co nieświadome, a nie tylko podświadome) prowadzi zwykle, bo prowadzić musi do zaciemnienia. Wiedział o tym chyba Jung, rezygnujący z freudowskiej metody traktowania elementów snu jako symboli erotycznych i przyjmujących, że sen znaczy tylko tyle, ile znaczy. Ale język pisarza jest ze swej natury symboliczny i każda próba interpretacji snu, czyli wspomnienia, sen ten zamąca, wzburza, symbolizuje.

Literatura nie musi oczywiście być jasna. Wielka literatura nigdy nie była jasna i prosta, i zrozumiała, bo to, co możemy powiedzieć o sobie, nie jest ani jasne, ani proste. Literatura zaciemnia, a nie rozjaśnia, powiada gdzieś Andrzej Kijowski (cytuję sens, a nie słowa), i jest to myśl piękna i odważna. Zbyt odważna, by mogła być zrozumiana w kraju, gdzie literatura była i bywa zazwyczaj nieudolnym i niezdarnym objaśnianiem tego, co i tak jasne. Książka Karczewskiej jest piękna i odważna nie dlatego, że zaciemnia i że jest niejasna, ale dlatego, że jej niejasność wynika z rozpaczliwej ambicji rozjaśnienia tego, co naprawdę, uwierzmy Karczewskiej, jest niejasne.

J. M. Rymkiewicz, Narracja czyli sen, „Twórczość” nr 6/1963