Anna Baśnik, Slajdy (1)

slajdy1

Anna Baśnik, Slajdy, Biblioteka Łyżki Mleka, tom 1, projekt okładki i ilustracje Paweł Baśnik, red. Bogdan Zdanowicz, posłowie Izabela Fietkiewicz-Paszek. ISBN 978-83-937024-0-4; str. 56

[patrz: pozostałe publikacje serii BIBLIOTEKA ŁYŻKI MLEKA]

ANNABASNIKab

slajdy2

16 maja 2014 – promocja w Warcie

warta16 maja promocja w warcie

  • 23 maja 2014 – promocja w Sieradzu

23.05.sieradz

23 maja FOT. CIK23 maja

  • 13 czerwca 2014 – spotkanie w Małkowie

małków

plac1 fot. Rafał Babczyński

 

spotkanie w Kaliszu, 15.10.2014

plakat - Kopia

_DSC0123 _DSC0130 _DSC0135 obejrzyj spotkanie na youtube 

 

 

2 miejsce w II Konkursie na Recenzję organizowanym przez Stowarzyszenie Promocji Sztuki Łyżka Mleka

ŚLADÓW CZASU ODZYSKIWANIE – Kazimierz Rink

Dwie rzeczy nie dają się sprowadzić

do żadnego racjonalizmu: czas i piękno.

(Simone Weil)

            Definiować, przywoływać semantyczne właściwości słów tyleż oczywistych, co po wielokroć wytestowanych w powszechnie kulturowym obiegu? Sprzeczność ta tylko z pozoru wydać musi się zabiegiem bezużytecznym. Zatem s l a j d y (z ang. slide) – „diapozytyw fotograficzny jako obraz pozytywowy na materiale przezroczystym, przeznaczony do oglądania w prześwicie (pod światło) lub za pomocą diaskopu na większej powierzchni (np. ekran)”. A Slajdy właśnie posłużyły poetce z Warty, autorce trzech dotąd opublikowanych książek za tytuł tej najnowszej, czwartej w pisarskim dorobku. Rzecz edytorsko przysposobiło do publicznej prezentacji Stowarzyszenie Promocji Sztuki Łyżka Mleka (Kalisz 2014) i nie sposób nie zauważyć, że zrobiło to w formie wizualnej w sposób niezwykle wyszukany, misterny plastycznie (świetna oprawa graficzna Pawła Baśnika), z iście bibliofilskim w każdym calu i detalu zacięciem. To jednocześnie pozycja premierowa kaliskiej oficyny na rynku wydawniczym. Książkę Anny Baśnik, cokolwiek by o niej nie powiedzieć, trudno raczej zaliczyć do zdarzeń w praktyce poetyckiej typowych. Bo i niewiele ma wspólnego z obiegowym w tej mierze rytuałem, sprowadzającym się do pliku wierszy przeznaczonych do druku, skumulowanych całościowo i objętych skrupulatnym spisem treści, eklektycznych merytorycznie i uszeregowanych w czasie od – do. Tu wszystko – jak w solidnym albumie fotografii – skomponowane została z wyraźną już na pierwszy rzut oka tezą programową. I tak jak ekfraza posiłkuje się i dojrzewa pod wpływem inspiracji płynącej z malarstwa, fotografia uruchamia i powołuje do życia świat utrwalony na kliszy. Buszuje po krainach i zakamarkach przeszłości, zaułkach czasu przyprószonych kurzem niepamięci, a zarazem pamięć ową ożywia i wskrzesza. Próbuje odszyfrować to, co w sobie skrywa, a wymaga swoistej wiwisekcji, nowego kodu precyzyjnej identyfikacji.

            Życie często-gęsto bywa pielgrzymką między stacjami-przystankami do których zmierzamy i które z różnych powodów opuszczamy. Niekoniecznie muszą one nosić znamiona drogi krzyżowej, acz los przeróżne zwykle wyznacza tu koleje. Slajdy w swym epickim założeniu zasadzają się na opcji siedmiu odsłon, co zdarzenia stanowiące osnowę wierszy chronologizuje i zarazem systematyzuje w czasie i przestrzeni. To odważna próba powrotu autorki nie tylko do sielskiego „kraju lat dziecinnych”, ale zmierzenia się z fenomenem przeszłości, syndromem ożywiającej ją – i przywracającej do życia – po latach pamięci. Wierność pokoleniowej tradycji staje się w tej sytuacji imperatywem, za sprawą którego z rodzinnego albumu wyłaniają się postaci osób najbliższych: babci (Rozalii i Wiktorii), stryja, obojga rodziców, rodzeństwa, syna, potem już tych „tu i teraz” – współobecnych w codziennej wspólnocie życia. I ta odtworzona poetycko kronika ani na mgnienie nie trąci wystylizowanym, sentymentalnym retro-banałem. Przeciwnie – mieści w sobie nieprzebraną paletę odcieni, obrzędów, kolorów, zapachów i smaków, etnicznych nieledwie osobliwości, z łagodnie archaicznym świadectwem wybrzmiewającego w tamtym, minionym czasie języka: „…dziecko się kunia strachnyło albo musowo ktoś łopszyroczył” lub „…najbardziej boję się – kiedy trzeba uciekać jak się stoi/ a krzyczą ogień. wynosić trzeba.. przez okna wyrzucać./ ale co najpierw. czasem nie ma czasu” (Babcia Rozalia).

            Nieodparta siła wspomnień? Owszem, ale także wewnętrzna konieczność usytuowania ich w dramatycznych zawirowaniach historii, wojnie, przesiedleniach, ucieczkach, przetrwaniu w śmiertelnym zagrożeniu. Język poetyckiej narracji autorki – zorientowany na niuanse grozy i specyfikę tamtego czasu – nieustannie ewoluuje, a jednocześnie przetworzony z chirurgiczną precyzją rekonstruuje realia tak już odległe, a ciągle w podświadomości obecne. Niczym na fotografii śledzimy je w znacznym jakby powiększeniu.

„do roboty przychodził najpierwszy ze wszystkich. / najedzony nie strawionymi marzeniami. /
i mówili że taki miły i spokojny. nie wiedzieli / że brakuje mu snu i nie koniecznie swoje bierze za swoje” (Kurz pisze kroniki; po godzinach).

            Jednocześnie w liryce tychże pierwszych odsłon pojawia się faktura nasycona czystym liryzmem, delikatna, malarska, utkana często z tonacji guasiflorystycznej, podszytej wysublimowaną zmysłowością. Powracają w niej jakże charakterystyczne dla tego okresu feretrony, supły, parcele, pierścionki ze słomy, mundury, parowozy, blaszane kanki, korale etc. Cała ta rekwizytornia otoczona mgiełką mżącej sepii. Kaligrafia detalu i imponderabiliów jakby wyjęta z kart Doliny Issy naszego Noblisty. Nie da się ukryć, że rzeczywistym bohaterem – podmiotem Slajdów Baśnik pozostaje c z a s. W jego odwiecznym, zmulitplikowanym, ale nade wszystko metafizycznym wymiarze. Czas powstrzymywany piórem poetki, rewitalizowany co rusz ocalająco-katharyczną powinnością pamięci. Nie bez kozery Jan Parandowski zauważa, że literatura jest przeznaczoną do zatrzymania czasu w jego niszczącym biegu, zaś wtórujący mu Krzysztof Kakolewski dodaje, że fotografia stanowi dokument zanurzenia ludzi w czasie. Ów czas samoistnie wywołujący odruch otrzepania go z resztek kurzu, bywa też świadectwem ludzkiej tożsamości, wyrazem jednostkowo niepowtarzalnych biografii, nieustannym stawianiem czoła traumatycznym wyzwaniom losu i epoki. Ale poetka z Warty na tym bynajmniej nie poprzestaje i w kolejnych odsłonach książki oddaje cześć wszelkim innym żywiołom towarzyszącym naszej egzystencji: miłości, samotności, zagubieniu w tłumie, przemijaniu i śmierci, niezawinionej krzywdzie bezbronnych, bo i najmniejszych. To poezja nie tyle kobieca, ile kobiety smakującej i przeżywającej intensywnie to wszystko, co z jednej strony od zawsze przypisuje się typowej Matce-Polce, z drugiej budującej swój własny duchowy image z tęsknot, pragnień, urzeczeń i zranień, także w natłoku życiowych dyskomfortów. Sztuka ma jakieś działanie wtedy – wyznaje inna z poetek, Julia Fiedorczuk – kiedy pokazuje coś w nowy sposób, z niespodziewanej perspektywy. Lubię poezję, która jest zarazem liryczna i eksperymentalna, obejmująca duchowość i politykę, ekstazę i zabawę. Inna sprawa, czy chodzi o to, aby czuć się w niej komfortowo – pewna doza dyskomfortu jest chyba pożądana.

Anna Baśnik ani tychże dyskomfortów w żaden sposób nie tuszuje, ani ostentacyjnie od nich nie stroni. Rozlicza się na swój sposób z przeszłością, ale i czujnie, z wzmożoną uwagą spogląda w lustro rzeczywistości dalekiej od idyllicznej formuły nagminnie przemycanej w popularnych serialach. Bywa także sprawiedliwa i obiektywnie wyważona w relacjach międzyludzkich, tych z męską populacją zaś w szczególności. Nawiązuje do niej z wyjątkową konsekwencją, a przy tym wiedzie z nią nieustanny polemiczny dyskurs. Ot, wystarczy zderzyć ze sobą choćby te dwa fragmenty: „huśtawka pojawia się cyklicznie. po procentach / w spokojnym mężczyźnie budzi się mister hyde. / środek nocy. senne przyłozenie głowy. / a tu rynsztkowy słowotok. wyrachowane ciosy” (Dwa światy czyli doktor Jackyll i mister Hyde) i „przyjedź. chcę poczuć ciepło twojej skóry / z lekkim zapachem wody po goleniu. / zanim wyrównamy oddech wtulę się / w to miejsce najczulsze miedzy szyja a ramieniem./ odpłynę w niebyt”(Masz wiadomość).

            Uważny czytelnik tych wierszy wyśledzi niejeden układ literackiego odniesienia, a i duchowych patronów poetki (Pascal, Biblia, Talmud, greccy sofiści, a nawet Chris de Burgh), ale od personalnych odwzorowań ważniejszym jawi się sposób, technika uwierzytelniania słowa poetyckiego. Operuje on często blackoutem, myślowym skrótem, filmowym cięciem, błyskawiczną zmianą perspektywy widzenia, sugestywnym kontrapunktem, równoważnikiem frazy, dyskretnym poluźnieniem w obrębie niedopowiedzianej strofy. Nie ma tu śladu dosłowności, ani też harmonijnie dozowanej na mo­dłę neoklasyczną muzyczności. A jednak w lekturze samej tak użyty język okazuje się uwodzący, precyzyjnie wyszukany, potrafi uruchomić zasoby czytelniczej wyobraźni, często wręcz bez reszty nią zawładnąć. Baśnik wydaje się przy tym obdarzona rzadkim zmysłem empatii i antycypacji w komentowaniu świata zaludnionego w czasie zdecydowanie przeszłym, a mimo to iskrzącego tym, co widoczne z perspektywy szerzej otwartego okna albo i lekko uchylonych drzwi. Kreśli wizerunki tych, nad którymi się pochyla wiarygodnie, nierzadko przejmująco, może dlatego, że potrafi ulec ich fascynacji, przywiązaniu do tajemnicy, którą zwykli uosabiać? Tak między innymi dzieje się w przypadku wierszy, które powstały tuż po edycji Slajdów: List do Brunona Schulza i List do Krzysztofa K. Baczyńskiego. Widać w nich niczym na dłoni, jak radykalnie potrafi poetka zmienić i rozwinąć język poetyckiego obrazowania, wzbogacić go narracyjnym nerwem i podporządkować wierszom z najwyraźniej biograficznym rodowodem. Jest w tej poezji coś ujmująco konfesyjnego. Nasyconego pierwiastkiem własnego doświadczenia egzystencjalnego. Sejsmograficznie wyczulonego na najmniejsze drgnienie serca, myśli i duszy. Jest ten rodzaj mądrości i po ludzku pojętego współodczuwania. Wychylenia w stronę ładu, harmonii i pojednania z samym sobą, widocznego choćby w Mapie pogody J. Iwaszkiewicza.

„listopadowy wieczór. atrament nocy. / brakuje mi twojej uśmiechniętej twarzy i leniwej ciszy. / zaciągnąć się nią. pomilczeć albo niech słowa sączą się / niespiesznie nad lampka burgunda. / (…) a jeśli krzyk przerwie sen. przytul / i powiedz głośno. to tylko sen. i bądź”(Masz wiadomość).

            Slajdy są nie tyle do migawkowo-zdawkowego, pobieżnego przeglądania, co raczej do głębokiego zamyślenia nad naturą pochłaniającego nas i „coraz bardziej otaczającego świata”. Z  wszelkimi tego konsekwencjami. Odsłona po odsłonie. Wiersz po wierszu. Strona po stronie. I tak jak autorka tych wierszy nieustannie osłuchuje najintymniej to, co podpowiada jej instynkt nie tylko w sferze ciała, tak i odbiorca tej liryki odkryje w sobie to przeznaczone, a często nieuświadomione i nieprzeczuwalne. Poezja niekoniecznie przecież „leczy rany, które zadaje rozum” (Merton) i nie zawsze uwalnia od lęku i chaosu dookolnej materii. Ale też – jak pisze w jednym z wierszy Baśnik – może zbawiennie przybliżyć chwilę, gdy: „mówisz to czego oczekuję / dziś będzie inaczej – uwierzę w baśnie / otwieram się / niech światło przepływa”(Lady in red).

Cóż, piękno pozwala obłaskawiać czas w jego niematerialnej postaci. To jakby kompensata tego, co potrafi twórca odzyskać z jego kruchej, ulotnej, bliskiej fantasmagorii i tkanej niepochwytnie pajęczyny. Po to, by ocalić to, co od wieków najważniejsze – Światło i Nadzieję.

KAZIMIERZ RINK

II miejsce w II Konkursie na Recenzję organizowanym przez Stowarzyszenie Promocji Sztuki Łyżka Mleka

O wyższości fotografii tradycyjnej nad cyfrową i o tym, co zrobić z rozbitą doniczką – Anna Mochalska

Oglądamy zdjęcia całymi seriami. To podstawowa pamiątka z wakacji, ślubu, komunii, imienin, urodzin, wszelkich innych ważnych dla nas uroczystości. Ale nie tylko. To także potencjalne źródło zysku i szansa na zdobycie choć miniaturowej sławy w postaci dużej ilości lajków lub obserwujących. Albumy na facebooku z tysiącami możliwych min i co dzień nowym zdjęciem dziecka. Profile na instagramie, gdzie wrzucimy pół godziny poprawiane ujęcie ugotowanej potrawy i opatrzymy je hasztagami, na przykład takimi: #naszybko #fastfood #nieperfekcyjnapanidomu. Autentyczność i prywatność to waluty, jakimi bardzo chętnie płacimy za popularność i możliwość dowartościowania się. A jednak jest Anna Baśnik i jej Slajdy. Poetka daje nam spojrzeć przez obiektyw na powoli ginący świat, istniejący w kolorze sepii – tej prawdziwej sepii, dzięki której odbitki były bardziej trwałe, a nie tej, która ma stylizować najnowocześniejsze zdjęcia, tworzyć jeszcze jedną iluzję, jeszcze jedno symulakrum, jeszcze jedną sztuczną kopię. Wyciąga z rodzinnego albumu same skarby i dzieli się nimi z czytelnikiem. Każde zdjęcie to inna opowieść, a jednocześnie te opowieści zebrane razem tworzą jednolitą, spójną historię. I właśnie w tę historię się zagłębimy.

            Baśnik kreśli subtelne portrety najbliższych sobie osób, często unikając komentarza, zwyczajnie wspominając, próbując przywołać konkretny moment. Jej pamięć jest swoistym rzutnikiem: zostały slajdy, które domagają się odtworzenia, dodania ruchów, słów, gestów. Autorka twierdzi, że pamiętamy slajdami postrzępionymi / malowniczo i rozrzuconymi w czasie. Potrafi w nieruchome kadry tchnąć życie, nadać im dynamiki. Ujmuje całokształt dostępnych ludziom doznań, gdyż w centrum jej zainteresowania znajduje się człowiek i wszystko, co go dotyczy. Z taką samą uwagą przygląda się momentowi narodzin, jak momentowi śmierci. Skupia się na szczegółach, które łatwo mogłyby umknąć innemu obserwatorowi, ale te szczegóły wiąże z opisem rzeczy najistotniejszych, ważnych także z punktu widzenia całych generacji. Należy jednak podkreślić, iż nawet kiedy pisze o tragediach dotykających społeczeństw, ujmuje je w wymiarze jednostkowym. Dla Baśnik zawsze liczy się konkret: doświadczenie tej, a nie innej osoby, dramat opowiedziany ustami człowieka, który go przeżył, a zatem niedający się ująć w statystykę czy suchą relację. Ten konkret oczywiście zostaje wpisany w jakąś większą całość, przepracowany kulturowo, skonfrontowany ze znanymi faktami. Częstym źródłem odniesień staje się tu Biblia, a to dlatego, że jednostkowe dramaty ukazane w Slajdach mają pokazywać nie tylko sytuacje społeczeństw, ale również powtarzalność pewnych doświadczeń, możliwość szukania jakichś wzorców czy odpowiedzi w historii. Sięganie do przeszłości – obojętnie czy bliskiej, czy dalekiej – zawsze jest podyktowane chęcią konfrontacji z tym, co minione i – jeśli to możliwe – wyciągnięcia wniosków na przyszłość.

            Wzrok jest w Slajdach oczywiście podstawowym zmysłem, który pozwala zapamiętywać i jednocześnie przywoływać to, co minione. Obraz i słowo służą temu samemu – uwiecznianiu, uzupełniają się wzajemnie – jedno tworzy tło historii, a drugie tę historię ożywia, tworząc z niej opowieść. To komplementarne wobec siebie elementy, co widać również w graficznej stronie książki, która jest opatrzona współgrającymi z tekstem zdjęciami. Ale co z historiami – z różnych powodów – pozbawionymi obrazu? Sieradzka artystka również im poświęca uwagę. Nie tylko bowiem dynamizuje rodzinne fotografie, wskrzeszając na moment bliskich ludzi, ale też sama tworzy slajdy z opowieści, które nie mogły doczekać się wcześniej uwiecznienia. By tego dokonać, schodzi coraz głębiej w mroki historii. Bohaterami tych wierszy stają się – oprócz członków rodziny – również m.in. Słowianie wierzący w Swaroga, o których pisze: spis kwiryniusza nie obejmował / brodatych wojowników / w ośnieżonych kniejach / a w ogóle ich niewiast i potomstwa. I jest w tym duża konsekwencja, Baśnik bowiem szczególnie interesuje to, o czym się nie mówi albo mówi się ze wstydem. Slajdy ukazują nam rzeczy zamiatane pod dywan i ludzi odsuniętych na drugi plan. Widzimy tych, którzy nikogo nie interesują, bo ich polska od miedzy do miedzy, a jednak to właśnie oni mają najwięcej do powiedzenia. Lub do przemilczenia. Kogo bowiem obchodzi zaśpiew gospodyń w chustach pod brodą i to, że któraś z nich tak na wszelki wypadek / będzie kupować ubrania i chleb / w nadmiarze. Na całe szczęście obchodzi to Annę Baśnik.

            Poetka potrafi nie tylko snuć opowieść, ale też ją uniwersalizować. Dostrzega powtarzalność zdarzeń, a jednocześnie ich każdorazową unikalność. Bo owszem – najpierw stwierdzasz ze zdumieniem cykliczną metamorfozę, ale nikt jednak nie jest na nią gotowy, nikt ci nie podpowie dlaczego się bois. Stąd konieczność ciągłej weryfikacji tego, co oczywiste, pragnienie dotarcia do rzeczy pierwszych, nieustanne powracanie do najważniejszych elementów ludzkiej egzystencji. Stąd przede wszystkim – kluczowa dla tej poezji – chęć odnalezienia desygnatów, która zapewniać ma autentyczność, wskazywać na pełnię w miejsce pustki, stanowić gwarant nie tylko dla słowa, ale również dla każdego pojedynczego istnienia. Stąd głęboka wiara w to, że jest uśpiona prawda o walecznych antenatach.

            Baśnik nie idealizuje. Jest czuła dla wspomnień, bywa sentymentalna, ale nie tworzy nierealnych obrazów. Są tu i dobre wspomnienia, i złe. Są ciepłe gesty i miłość, lecz jest też przemoc, dickensowy świat. Ponieważ poetka walczy o znaczenie – innymi słowy o prawdę, autentyczność, wartościowość – jest uczciwa wobec czytelnika. Nie czaruje, nie prowadzi gier, nie sili się na wymyślne stylizacje. Mówi otwarcie: zrobię pierwszy krok / potem oswoję codzienność // odtąd bez wielkich słów. I rzeczywiście tak właśnie robi. Mówi językiem prostym, dosadnym, często unikając metafor i jakichkolwiek ocen. Pokazuje, jak jest, pokazuje slajd i uznaje, że na tym jej rola się kończy. Tego typu poezja – tego typu dobra poezja! – jest niezwykłą rzadkością, a tu właśnie z taką twórczością mamy do czynienia. Nie znaczy to, że Baśnik nie popełnia błędów. Są one zauważalne nawet na poziomie elementarnym. Zdarzają się błędy ortograficzne (zwłaszcza pisownia „nie” z różnymi częściami mowy), interpunkcja stosowana jest niekonsekwentnie. Poetka używa tylko kropek, nie zwalnia jej to jednak z konieczności podporządkowania się pewnym regułom, choćby logice wywodu, którą znak postawiony w niewłaściwym miejscu często zaburza. Znajdziemy również kilka wpadek w obrębie języka poetyckiego, ale tych jest rzeczywiście niewiele. Biorąc pod uwagę całokształt, mogę uczciwie stwierdzić, iż jest to książka dopracowana i dopieszczona, a jej mankamenty nietrudno będzie w przyszłości usunąć.

            W jednym z wierszy znajdujemy opowieść o kimś, kto wciąż myślał / że ma czas. a on leciał jak doniczka z okna. Wydaje się, że taka charakterystyka może dotyczyć każdego z nas. Baśnik całkowicie świadomie staje okoniem najnowszej poezji i współczesnemu stylowi życia. Nie boi się poświęcić chwili na obserwację, zwolnić, zatrzymać. Próbuje posklejać tę skorupę czasu, w myśl starego polskiego przysłowia, które mówi, że nie ma co płakać nad rozbitą doniczką. Poetka nie tylko nie płacze, nie załamuje rąk; robi dużo więcej – próbuje odtworzyć moment przed upadkiem doniczki z parapetu, przywrócić pełnię, mając tylko fragmenty. Mówi więc o tym, co dla niej ważne i co powinno być ważne dla wszystkich, a jednak nie jest, skoro trzeba się bić o prawdę i o desygnat. Walczy o całość i jest w tym pewien heroizm, bo jest to całość pomimo niekompletności części, ich niedoskonałości. Artystka tworzy swoisty poetycko-obrazowy patchwork i robi to w sposób udany. Z uporem mówi: jeszcze wciąż we wszystkich animacjach / tworzymy monolit. Miejmy nadzieję, że nie jest na straconej pozycji, czego sobie i wszystkim czytelnikom życzę.

ANNA MOCHALSKA

III miejsce w II Konkursie na Recenzję organizowanym przez Stowarzyszenie Promocji Sztuki Łyżka Mleka

Pamiętamy slajdami postrzępionymi, czyli o „Slajdach” Anny Baśnik – Krzysztof Martwicki

Anna Baśnik, „Slajdy”

Redakcja: Bogdan Zdanowicz

            Turek, 22 kwietnia 2016, wieczorem. Po rozdaniu nagród w Konkursie imienia Pietrzaka siadamy w restauracji. Mnie przypada krzesło vis-à-vis Ani. Obok Rysiek Biberstajn, opodal Ela Galoch. Jest poezja. I jedzenie jest. Dobre, domowe, a pigwóweczka jeszcze lepsza. Gadamy, śmiejemy się. Jest jak ma być, jest dobrze.

            Po dobrej godzinie Ania wręcza mi swoje „Slajdy” z dedykacją. A potem nagle znika.

            Nie od razu do tego tomiku zajrzę, to się wie. Jeszcze tyle dobrego na stole. I ryba, i wędlina, i sałatki. No i ta pigwóweczka! Do zobaczenia, mówię „Slajdom”, bo co im można lepszego powiedzieć?

            No to teraz zaglądam. Wyświetlam je sobie. Jak dawniej, jak za młodych lat, kiedy nie było jeszcze tych wszystkich komputerów, rzutników cyfrowych i takich tam nowości, rzucam sobie slajdy Ani na ścianę. W siedmiu odsłonach, jak chce przemyślana kompozycja tomiku, a potem pojedynczo, jak mi się zachce. I znowu od początku, na wyrywki, a to jak akurat rzuci los! Jednym słowem, niech się dzieje Wielkie Slajdowisko!

            „Slajdy” – trzydzieści osiem wierszy Ani i trzynaście obrazów jej syna, Pawła. A wszystko to pod redakcją Bogdana Zdanowicza. Obrazy Pawła są zmultiplikowane. Jakby nie starczyło malarstwa i nie starczyło fotografii. Tym bardziej tajemnicze są to przedstawienia. Jakby z tej albo bardziej z tamtej strony. Ale jakie to strony, nie-świata, to już zależy od odbiorcy. Osoby wszakże tam są, postaci, ale to przecież nie one, bo to krajobrazy, ale czy naprawdę krajobrazy? Może to tamte postaci w innym wymiarze ewolucji? A czyż nie bywa, że tak właśnie pamiętamy: slajdami postrzępionymi (s. 15), które gmatwają się jak w dziwnym śnie. Jedne wybiegają przed drugie, a to co ludzkie, nagle staje się roślinne. Tak to już jest z pamięcią. Sam nie pamiętam twarzy dziadka, ale za to jak dziś widzę jego czarną kamizelkę dyndającą na wieszaku w pustej szafie. Jak mnie kto zapyta, czy dziadka pamiętam, to co mam właściwie powiedzieć? Jak opowiedzieć już niewidzialne i wszelkie „było, nie było, nie pisze się w rejestr”? Pewnie jak zwykle, czyli od początku. Tym razem postrzępionymi slajdami Ani.

            Najpierw jest dzieciństwo: dni serwowane przez mamę miały smak/ beztroski. wystarczyło niewiele./ chleb polać śmietaną. posypać cukrem./ szable z kijaszków nastrugać. („Dickensowy świat”, s. 45). I z tego upiętrzony tamten świat. Legendarny, arkadyjski, najpiękniejszy. Bo ludzie w naszych pamięciach są szczęśliwi. Młodzi, piękni,  wszyscy nam żyją i nikt nie ma zamiaru umierać. I zawsze jest lato. Co z tego, że babki i ciotki  p r z e c z u w a j ą  najgorsze? To z tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego. Ich zdjęcia zaszłe sepią. dolina Issy. (…) /ich polska od między do między. najdalej były/ na jarmarku w miasteczku. karuzelę widziały i kilku/ wojskowych. z ust do ust przekazywały sobie/ prorokowanie sybilli. będzie diabeł jeździł/ i ludzi w piecu palił. włosy stawały na głowie („Zdjęcia z szuflady”, s. 12).

            I co z tego, że babki i ciotki przeczuwają, skoro tyle jest jeszcze do odkrycia, do rozbawienia? Do dziecinnego, ciekawskiego rozplątania? Na przykład taki stryj. O czym tak rozmyśla leżąc ze źdźbłem w zębach? Rozsłonecznione łany w szklistym powietrzu./ południowa sjesta w cieniu olszyn./ (…) orli profil stryjkowego zamyślenia (…) /dziewczęta w długich lśniących butach. i tylko w nich./ rien ne va plus brzmiało z tyłu głowy./ wielki świat./ on tu na chwilę. przejazdem./ życzyłam mu dedalowych lotów./ nie jak inni. i za to mnie lubił  („Slajdy”, s. 15).

            Jeszcze wszystko można bezkarnie. Jeszcze świat jest w całości. Żadne obrazy nie zblakły, bo jeszcze nie powstały. Dopiero potem, już w zupełnie innym świecie, kartkując stary album zauważy, że te obrazy nie zbladły./ do głowy by jej nie przyszło/ że po latach wszystkie będą/ jednakowo najeżone/ (…) tak na wszelki wypadek/ będzie kupować ubrania i chleb/ w nadmiarze.// sąsiada wyzwie od hitlerowców/ że z kabekaesu strzela do wron/ że strzela („Projekcje”, s. 19).

            Jeszcze się wydaje. Wszystko się jeszcze wydaje, jak temu, co wciąż myślał/ że ma czas. a on leciał jak doniczka z okna („Kurz pisze kroniki: po godzinach”, s. 16).

            I nagle rozbiegły się czerwone korale/ czas siwieje na naszych włosach/ (…) los przewrotnie przyczepia nam/ dzwoneczki do czapki/ u nóg stawia krzywe lustro  („Tempus fugit”, s. 10). Dorosłe życie. Coraz trudniejsze. Najtrudniejsze, kiedy po procentach/ w spokojnym mężczyźnie budzi się mister hyde/ (…) czy dalej przymykać oczy/ w imię nierozerwalności więzów./ ze skrawków trzeźwości/ zszywać codzienność. („Dwa światy czyli doktor Jackyll i mister Hyde”, s. 25). Nie da się. Nijak. Pozostają tylko wstydliwe pytania i wiara: nikt ci nie podpowie dlaczego się boisz/ (…) nikt cię nie przygotował. spóźniłeś się. (…) w tej sytuacji/ pozostaje uwierzyć na słowo./ On nie mógł być po prostu zwyczajnym cieślą./ to byłoby zbyt proste. („Rytuały przejścia II”, s. 9). I ta mocna nadzieja, że może kiedyś coś z jasnego nieba pokaże dotychczas nie zauważane tak zwane trzecie wyjście. A gdy odnajdę. wielką radością napełni się dom. („Siloe”, s. 6). I wreszcie będzie szczęśliwiej.

            A tymczasem samotność i szpital drugim domem (…) /włączam telewizor. lubię jak ktoś mówi. („Czas nowiu”, s. 7). Samotność i ta odwieczna, ułudna zazdrość. Jedna z tych, kiedy to idąc wieczorem chyłkiem spozieramy w rozświetlone okna obcych i wydaje nam się, że tam jest szczęśliwiej, że musi tak być! Zazdrościłam zanurzonym w bezpieczną codzienność./ nie poznali chirurgicznej precyzji./ nie widzieli dębów powalonych na wznak./ i źrenic rozszerzonych przeczuciem/ u kresu każdej nocy. („Góra”, s. 32). To takie graniczne szukanie po omacku, kiedy już spróbowaliśmy wszystko i wszystko sczezło jak piasek pomiędzy palcami. Bywa tak boleśnie, że jak się spotyka brzytwę, to czemu się jej nie uczepić. Nadziei tonących. I nawet nie wstyd, że ktoś kiedyś powie, że byliśmy już tam, na samym dnie, skoro skowytaliśmy, a nasze głosy/ niosły się aż po spadochron nieba  („W ciemnościach”, s. 22). Na całe szczęście ciemności tyle potrafią rozgrzeszyć.

            I nagle jest ten czas. Pstryk chwili dotychczas nie do pomyślenia. Pstryk nie z tej ziemi: tyle razy mówiłam/ nie dopłynę na drugi brzeg/ poddaję się// a jednak („O dwudziestej trzeciej”, s. 37). Najpiękniejsza chwila, piękniejsza niż dzieciństwo i pierwsze kocham. Bo prawdziwa. Nawrócona. Rzecz znamienna, że tomik Ani ma tu wyraźny punkt kulminacyjny, a to nieczęste w książkach poetyckich. Tyle wcześniej było skargi, że przykro słuchać, i  myślało się, że już tak do samego końca, a tymczasem wschodzi nowy, lepszy dzień życia. Płaczka żałobna zrzuca łachman, idzie do fryzjera, maluje się, na nowo rodzi się kobietą: zrobię pierwszy krok/ potem oswoję codzienność/ (…) szarlotka to jeszcze nie zaręczyny/ jabłka rumienią się/ wstydliwym pośpiechem („Zaproszenie”, s. 40). A stronę później dowiadujemy się więcej. Jeszcze ostrożnym, szepliwym tekstem, ale jakże kokieteryjnie: na pierwszym spotkaniu/ wychodzę ze skorupki/ jestem lady in red/ (…) mówisz to czego oczekuję/ dziś będzie inaczej – uwierzę w baśnie („Lady in red”, s. 41). Cóż, Aniu, nosząc takie nazwisko, wszystko jest możliwe. Być może spełni się jeden z najpiękniejszych pod słońcem erotyków: przyjedź. chcę poczuć ciepło twojej skóry/ z lekkim zapachem wody po goleniu./ (…) a jeśli krzyk przerwie sen. przytul/ i powiedz głośno. to tylko sen. i bądź. („Masz wiadomość”, s. 42).

            Teraz znowu można pamiętać i marzyć. I wiadomo, że nie zaboli. O babci Rozalii, że to była porządna gospodyni. matka sześciorga dzieci. rano trzepała/ poduchy i śpiewała godzinki./ tata robił znak krzyża./ potem klękał w głównej nawie naszego mieszkania./ a babci w rękach paliła się robota („Babcia Rozalia”, s. 13). I o babci Wiktorii, która w pożarze szukała dziecko w beciku (…) szukam pod pakunkami/ gdzie Januszek. Na szczęście nic mu nie było. („Babcia Wiktoria”, s. 14). A nawet już z lekkim przymrużeniem oka słuchać kogoś, komu właśnie zawala się wszystko i powtarzać, że nikt ci nie podpowie dlaczego się boisz („Rytuały przejścia II”, s. 9). A potem już tylko dodać: On nie mógł być po prostu zwyczajnym cieślą./ to byłoby zbyt proste. („Rytuały przejścia II”, s. 9).

            „Slajdy”. Siedem odsłon godzenia się ze światem. I opowiadania, jak to z tym godzeniem jest. Ale najciekawsza jest w poezji Ani ta szeroka perspektywa, dystans. Życie opowiedziane jakby z trzeciej strony, z tajemniczego „gdzieindziej”, spomiędzy – żeby użyć słów Steda – „pewnego, a zaledwie przypuszczalnego”. Trzeba dużo przeżyć, żeby móc tak opowiadać. A na dokładkę poznać jakość słów, mocno je oswoić, zadomowić w sobie i znaleźć to jedno, które było na początku.         

            I to prawie koniec. Ale zanim postawię ostatnią kropkę, chcę coś dodać. Oczywiście doskonale wiem, że to, co za chwilę tu zabrzmi, okraszone bywa przeróżnymi domysłami. Że interesowne, że coś tam, coś tam, że nieszczere, i takie tam. Nie bacząc na nic, śmiało i to w biały dzień mówię: „Slajdy” Anny Baśnik to bardzo dobra książka. Czemu? Bo o tobie i o mnie. I kropka.

KRZYSZTOF MARTWICKI